Blog posts

Emigracja. Sztuka w pięciu aktach.

Emigracja. Sztuka w pięciu aktach.

Australia, Emigracja, Strona główna

Czego nauczyła mnie Australia?

25 listopada 2015, z biletem w jedną stronę w kieszeni, wyleciałam w jedną z najbardziej ekscytujących i zarazem najtrudniejszych podróży mojego życia. Trudno opisać to, co dzieje się wtedy w głowie. Podniecenie, strach, ulga i niedowierzanie, że to wszystko wreszcie dzieje się naprawdę? Nie ma dobrego momentu na pożegnanie. I nigdy nie jest się na nie gotowym. Zostawiłam za sobą ukochaną rodzinę, bezpieczny dom, niezastąpionych przyjaciół, jedyny w swoim rodzaju Kraków i dobrą pracę. Przed sobą miałam czekającą na mnie ukochaną osobę, nieznaną przyszłość i wiele znaków zapytania.

Miałam łatwiej.

Jestem tego w pełni świadoma, że miałam łatwiej niż inni, ale nie jest to dla mnie ani jakiś szczególny powód do pychy, ani do wstydu. Taki scenariusz po prostu napisało życie. Miałam to szczęście, że moja australijska wiza była długoterminowa, oferowała mi otwarte pozwolenie na pracę i darmową opiekę zdrowotną. O szukanie mieszkania też nie musiałam się martwić, bo chłopak zadbał o związane z tym formalności kilka tygodni wcześniej. Znałam bardzo dobrze angielski i miałam trochę oszczędności na tzw. “czarną godzinę”.

Samopoczucie na emigracji zależy od tak wielu czynników, że nie da się przewidzieć jak na nią zareagujemy. Są osoby wrażliwe, żyjące przeszłością, są też osoby, które nie mają do czego tęsknić a emigracja marzyła im się od dawna, jako szansa na nowy początek. Są osoby zdeterminowane, aby osiągnąć sukces i najczęściej im się to udaje.

Pomimo, że Australię znałam już dość dobrze wcześniej, początki były naprawdę trudne. Inaczej przyjeżdża się na wakacje, a inaczej na tzw. “stałe” (unikam zwrotu “na zawsze”, bo uważam, że nic w życiu nie jest dane na zawsze). Teraz z perspektywy dwóch lat na emigracji, wydaje mi się, że każdy przechodzi przez te same fazy. I tak jak z żałobą, każda faza ma swój święty czas.

Ściana pamiątkowa pod Muzeum Morskim w Sydney upamiętniająca imigrantów, którzy przybyli do Australii i dziś są integralnym elementem jej kultury oraz tworzą jej przyszłość.

Akt Pierwszy

Pierwszą fazą jest niedowierzanie. “Naprawdę to zrobiłam”. Po tylu latach mówienia, że może wyjadę kiedyś do Australii, w końcu to zrobiłam. Przez wiele miesięcy potem miałam powracający sen, kiedy wydawało mi się, że jestem w Krakowie, wśród rodziny. Znacie ten moment, kiedy budząc się nagle jesteście jeszcze trochę otumanieni na pograniczu jawy i snu – wtedy wciąż jeszcze wydawało mi się, że jestem w Polsce, że za chwilę zobaczę się z bliskimi. Kilka minut później przychodziła świadomość, że jest to niemożliwe, że jestem tak strasznie, cholernie daleko. To były jedne z najgorszych momentów moich pierwszych dni na emigracji. Ogromne poczucie bezsilności, gdy uświadamiałam sobie, że nie mogę tak po prostu w następny weekend wsiąść w tani lot i polecieć do domu. Że to się nie stanie przez najbliższych kilkanaście miesięcy.

Akt drugi

Następna faza to tęsknota. Ona przychodzi naturalnie, w momentach najmniej oczekiwanych. Ja mam na przykład taką przypadłość, że bardzo silnie łączę zapachy z przeszłością. Te zapachy mogą wywołać u mnie wyjątkowo wyraziste wspomnienia. Dlatego za każdym razem jak czułam zapach deszczu na mokrym asfalcie popadałam w melancholię. Zapach perfum mamy. Zapach ulubionego jedzenia. Zapach książek w księgarni. Równocześnie wielu zapachów mi brakowało, co tylko pogłębiało tęsknotę, bo te które je zastąpiły, wydawały się obce. Na przykład jednym z najsilniejszych zapachów Australii jest dla mnie zapach lasu eukaliptusowego. Tak bardzo inny niż zapach polskiego lasu, który pamiętam z dzieciństwa. Tu gdzie mieszkam, powietrze jest czyste, pachnie morzem, piaskiem, wodorostami. Nie ma smogu. A pomimo to nawet nie wiecie jak często chciałam poczuć zapach rozgrzanej płyty Rynku latem, choćby obsranej przez gołębie. Marzył mi się zapach lata na polskiej wsi, zapach siana. Gdy tu wszystko pachniało inaczej, czułam się jeszcze dalej od domu.

Moja emigracyjna żałoba trwała trochę ponad rok. Objawiała się tym, że potrafiłam wybuchnąć płaczem bez wyraźnej przyczyny, stawałam się apatyczna, czasami wszystko wydawało się pozbawione sensu, brakowało mi motywacji do działania. Zaczął przerażać mnie upływ czasu, dobijać to, że wszystko trzeba dokładnie zaplanować kilka lat wprzód – kiedy znów pojadę do Polski? Na jak długo? Czy wystarczy urlopu? Czy moje plany uda zgrać się z planami rodziny i przyjaciół? I z czego zrezygnować – z Bożego Narodzenia czy ślubu przyjaciółki w Polsce? Jeśli w tym roku pojadę, to w następnym już nie? Kto może mnie odwiedzić? I tak bez końca. Będąc tak daleko od domu jest to problem nie do rozwiązania. Można się albo z tym nowym trybem życia pogodzić i wyluzować, zostawiając pewne decyzje “w rękach losu”, albo starać się tak ułożyć nowe życie, żeby częściej widywać się z bliskimi lub spędzać z nimi więcej czasu – poprzez elastyczne godziny pracy, lub prace zdalną, większe zarobki, wizyty z rodziną „w połowie drogi”… To oczywiście wymaga ogromnego nakładu pracy i  determinacji, nie każdy ma na to siłę. Ja czasem nie mam.

Sentymentalizm to ogromna pułapka. Jestem osobą bardzo sentymentalną, łatwo się wzruszam i wciąż niestety często „żyję przeszłością”. Ale tak już jest, że pamiętamy raczej to co dobre, a łatwo zapominamy o tym, kiedy było źle. Kiedy narzekaliśmy. Wtedy czasem trzeba się zmusić do racjonalnego myślenia. Ale jak już to zrobimy, wkroczymy w trzecią fazę. Fazę podnoszenia się, wyjścia ze stagnacji.

Po burzy. Widok z mojego balkonu, Cronulla.

Akt Trzeci

Ten okres to czas zmian. Przemeblowania życia, poukładania wszystkiego od nowa. Tak jak podczas wiosennych porządków, gdy ciężko nam pożegnać się z rzeczami, do których przywykliśmy, pojawia się jednak to znane dobrze uczucie ogromnej ulgi, kiedy wreszcie wypuścicie je z rąk. Tak jak na wiosnę, musimy zrobić miejsce na nowy początek. Dla mnie tym momentem był chyba czerwiec 2017. Po pierwszym roku, pomimo awansu, nie czułam się spełniona w mojej pierwszy australijskiej pracy, choć nie miałam tak naprawdę prawa na nią narzekać (pisałam o tym tutaj). Czułam się niezdrowa – psychicznie i fizycznie, bo stres związany z dojrzewaniem do złożenia wypowiedzenia oraz nostalgia za domem zaczął zbierać swoje żniwo. Pojawiły się infekcje, z których przez kilka miesięcy nie mogłam się wyleczyć, była zdołowana. W końcu złożyłam wypowiedzenie, bo udało mi się dostać pracę, która dziś sprawia mi o wiele więcej przyjemności. Zmieniłam otoczenie i choć w Australii właśnie zaczynała się zima, u mnie w sercu jakby wiosna. Potem nastąpiła seria wydarzeń, które niektórzy nazwaliby „szczęśliwymi zbiegami okoliczności”, ja natomiast wolę je nazywać konsekwencją moich (mniej lub bardziej) świadomych działań . Głęboko wierzę w to, że jeśli otworzymy się na zmianę to ona sama do nas przyjdzie. Ja wiedziałam, że chcę poczuć się znów sprawna i zdrowa. I nagle w czerwcu trafiłam do instytutu Krav Magi, bo okazało się, że akurat znajduje się naprzeciwko mojego nowego biura. Zaczęłam więc intensywnie ćwiczyć. To zawsze oczyszcza umysł. W czerwcu także zapisałam się na kurs nurkowania, bo – znowu „przypadkiem” – trafiłam na ofertę za pół ceny (zaczynała się zima, woda miała 16 stopni). Po 8 miesiącach dziś mogę śmiało powiedzieć, że jestem innym człowiekiem. Jestem zdrowa, silna, pewna siebie i uśmiechnięta. I wreszcie czuję się szczęśliwa.

To jest moja czwarta faza – niech trwa jak najdłużej!

Akt Czwarty

Nazywam ją fazą pogodzenia się. Gdy zaakceptujemy wreszcie siebie i naszą nową rzeczywistość, życie zaczyna po prostu płynąć spokojnym rytmem.

Najpierw stawiamy kroki nieśmiało, musimy „obwąchać” okolicę, poznać sąsiadów, wybadać rynek. Zakasać rękawy do pracy. Postawienie tego pierwszego kroku, jak to w życiu bywa, jest zwykle najtrudniejsze. Ale mogę wam obiecać, że jak to zrobicie dobrze, inwestując w to całą waszą na nowo odzyskaną energię to rozkręci się karuzela, którą trudno już będzie zatrzymać.

Ważnym elementem tej fazy jest też dla mnie coś co lubię nazywać „przyswojeniem”. Myślę, że każdy kto musiał wyjechać w jakieś nowe miejsce potrzebuje znaleźć sobie takie punkty zaczepienia, które pozwolą mu „osadzić się” w nowej rzeczywistości. Dla mnie są to rzeczy najbardziej banalne, ale bardzo ważne jednocześnie. Poranna kawa w budce przy dworcu w drodze do pracy. Jest to najsmaczniejsza kawa w Surry Hills, a budkę prowadzi Piotr z Polski, który zawsze pamięta jaką kawę pije i wita mnie po imieniu. Piekarnia koło domu, gdzie udało mi się znaleźć chleb zbliżony do polskiego. Nowi znajomi, za którymi już wiem, że w Polsce bym tęskniła. To, że wieczorem jak zachodzi słońce a ja wysiadam z pociągu po pracy to słyszę te same ptasie odgłosy – papugi, kukaburry, nietoperze… że na klatce schodowej pachnie już swojsko. Rytm dnia jest ważny, powtarzalność jest ważna. Bo ona przynosi spokój, tak w końcu potrzebny po rewolucji jaką sobie zafundowaliśmy.

Akt Piąty

Piąta faza to przyszłość. Nieznane. Dobrze, gdy jest pełna nadziei. Wyobrażam sobie, że dojrzała piąta faza objawia się tym, że już nie tęsknimy. Za miejscem oczywiście, bo za ludźmi będziemy tęsknić zawsze. Może już nie wiemy gdzie jest dom. Może nie wiemy już nawet czy czujemy się bardziej Polakami, Australijczykami, obywatelami świata. Może to wszystko już wtedy przestaje mieć po prostu znaczenie? W końcu to, gdzie przyszliśmy na świat – choć niewątpliwie kształtuje nas na całe życie – jest kwestią przypadku. Może wtedy – po pięciu, dziesięciu, trzydziestu (?) latach – jesteśmy wreszcie tak po prostu sobą. Może gdy nasze dzieci zapytają „kim jestem?” nasza odpowiedź zabrzmi „jesteś jedyny w swoim rodzaju”.

Zmiana przeraża. Zmiana boli. Ale bez zmiany nie ma postępu.

Tęsknię za swoim dawnym życiem w Krakowie, ale gdybym z niego nie zrezygnowała, gdybym wtedy stchórzyła, nigdy nie dowiedziałabym się na ile jeszcze mnie stać.

Póki co płynę z prądem ma pełnym przyspieszeniu.

7 Comments

  1. baixiaotai
    2 lutego 2018 at 13:05
    Reply

    dobrze, że Ci już dobrze 🙂 :*

    • Anulla
      4 kwietnia 2018 at 08:35

      Dziękuję 🙂 Myślę, że czas jest najlepszym lekarstwem. Pozdrawiam serdecznie!

  2. Joanna
    24 lutego 2018 at 02:07
    Reply

    Witaj super wpis ja jestem na etapie miedzy 2 a 3 jestem tutaj w Irlandii od roku wiele rzeczy jest inaczej niz sobie wyobrazalam ale chyba dzieki wyjazdowi poznalam siebie I chyba caly czas poznaje czekam na nastepny Twoj wpis💗

    • Anulla
      4 kwietnia 2018 at 08:38

      Hej Joanna! Pierwszy rok jest zdecydowanie najtrudniejszy, jeśli czujesz, że wchodzisz już w etap trzeci, to powinno być już tylko lepiej. Głowa do góry i powodzenia! 2

  3. Malwa
    27 października 2018 at 05:22
    Reply

    Mądrze mówisz. Fajnie to napisałaś. Na chłodno. Wydawać by się mogło, że zajeżdżamy do wymarzonego miejsca na ziemi, wyciągamy rękę i wszystko mamy na tacy (bo w końcu wszędzie lepiej niż u nas itd), ale jest jak wszędzie. By coś osiągnąć trzeba w to włożyć wiele pracy, wiele cierpliwości, mądrości swojej, dojrzałości itd. Może też trafić na mądrych ludzi, mądrego pracodawcę i współpracowników (to się ponoć u nas zmienia, idzie w lepszą stronę). Tak jak piszesz. Czy w kraju czy za granicą. Być może owoce tej pracy nieco lepsze ale wszystko ma swoje plusy i minusy. Mnie w naszym pięknym kraju dobijają ludzie. I choć kocham moje miasto, moją ulicę, mam swoje ulubione sklepy, mam tu moją małą rodzinę itd to marzę o sympatycznych, otwartych na ludzi i świat towarzyszach tej wyprawy jaką jest życie. Nie wykluczam, że to mnie kiedyś przekona do zobaczenia co jest dalej, za górami i morzami, może tylko turystycznie a może na dłużej. Pozdrawiam 🙂

    • Anulla
      12 listopada 2018 at 00:55

      Hej Malwina, bardzo dziękuję ci za ten mądry i osobisty komentarz. Cieszę się, że inni widzą to tak jak ja i zdecydowanie zgadzam się z tym co napisałaś: że aby cokolwiek osiągnąć, trzeba najpierw dużo (bardzo dużo) z siebie dać. Nieukrywam, że ten wpis jest chyba najbardziej komentowanym w moich własnych kręgach i wciąż często o nim rozmawiam z innymi Polakami, którzy z różnych powodów znaleźli się za granicą. I ostatnio przyszło mi do głowy jeszcze jedno przemyślenie, że bardzo wiele zależy od nastawienia z jakim wyjeżdżamy. Musimy być otwarci na nowe, a nie spodziewać się, że znajdziemy jakby „lepszą Polskę”, taką z pierogami i ulubioną piekarnią za rogiem, tylko pensja będzie lepsza. Co do ludzi: czasami mi tych Polaków BARDZO brakuje, a czasem też sobie przypominam jak bardzo mnie też dobijali. Faktycznie, zapomniałam już prawie po tych 3 latach jak to jest gdy ludzie na ciebie burczą na ulicy, w sklepie, w urzędzie. Myślę, że na chwilę obecną znalazłam swoje miejsce i na razie nie wracam, ale to nie znaczy, że nie tęsknię. Zawsze się tęskni. Tobie życzę odwagi do spróbowania czegoś gdzieś indziej, choćby na chwilę jeśli czujesz taką potrzebę. Ale jeśli jest ci tam dobrze, to też nie ma czego szukać na siłę, bo tak jak sama napisałaś, zawsze będą jakieś plusy i minusy. W tym wyjątkowym dniu 100-letniej rocznicy odzyskania niepodległości życzmy sobie obie uśmiechniętych, coraz bardziej zadowolonych z życia Rodaków. Pozdrawiam Cię serdecznie!

Skomentuj Joanna Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.