Jakie jest wasze wyobrażenie kolacji idealnej? Dla kogoś być może jest to romantyczna kolacja przy świecach w jakiejś ciasnej, włoskiej knajpce, dla kogoś innego wyjście do eleganckiej restauracji z widokiem na rozświetlone, nocne miasto, dla jeszcze kogoś znów zrelaksowany wieczór z przyjaciółmi spędzony na wspólnym gotowaniu. Kocham jedzenie, a jeszcze bardziej kocham jeść w pięknych miejscach, które wydobywają smak i podkreślają wyjątkowość wydarzenia. Niezaprzeczalnie, egzotyczne kolacje na Wyspach Cooka zdobyły szczyt mojej listy. Na samiutkiej plaży, o zmroku lub o zachodzie sł ońca, z bosymi stopami zanurzonymi w rozgrzanym piasku. Odwiedziliśmy kilka takich miejsc, wszystkie na zachodnim wybrzeżu Rarotongi, co oznacza, że jeśli tylko dopisze pogoda to bajeczne zachody słońca macie gwarantowane. Do tego egzotyczne koktajle „z palemką”, coś co było moim marzeniem od dziecka oraz ciepli, autentyczni ludzie wołający Kia Orana [maoryskie pozdrowienie] przy każdej okazji. Wyjątkowo spodobał mi się luźny, wyspiarski klimat, gdzie nawet do eleganckiej restauracji można wejść boso lub w japonkach.
Poza restauracjami i beach bars, japonki królują także na parkiecie w stolicy Avarua. Życie nocne Rarotongi naprawdę mnie oczarowało. Nie spodziewałam się wiele, ponieważ klimat całej wyspy jest dość senny, a tym bardziej w okresie Wielkanocnym już naprawdę zupełnie nic się nie działo. Wszystko zamknięte na cztery spusty, przez kilka pierwszych nie mieliśmy wyboru tylko leżeć w hamaku i gapić się w niebo. Niestety pogoda nie dopisywała, na południowym Pacyfiku dopiero co szalał cyklon Debbie, którego destrukcyjne skutki można było poczuć nawet na odległej Polinezji, przyniósł bowiem deszcz i porywisty wiatr. Przez linię zmiany daty rozciągającą się między Nową Zelandią a Wyspami Cooka z Sydney wylecieliśmy w Wielki Piątek późnym wieczorem, a na Rarotondze wylądowaliśmy w Wielki Piątek… rano. Dziwne uczucie i koszmarny jet lag. Choć z drugiej strony myślę, że fajnie byłoby kiedyś tak spędzić podwójne urodziny albo Sylwestra. Żeby znaleźć jakiekolwiek miejsce otwarte wieczorem i zjeść kolację pierwszej nocy szliśmy po ciemku plażą 3 km, próbując nie nadepnąć na tysiące biegających krabów, które pojawiały się i znikały zagrzebując w piasku. Wreszcie we wtorek, po czterech dniach świętowania Rarotonga powróciła do życia. Także tego nocnego. Avarua to tak naprawdę maleńkie miasteczko, ale ku mojemu zaskoczeniu są jest tam aż 5 nocnych knajp, gdzie panuje świetna atmosfera. Wstęp do knajp jest za darmo, a shoty tequili w jednym barze kosztowały 2$, co dziwi biorąc pod uwagę, że Rarotonga ogólnie rzecz biorąc nie jest miejscem tanim. Nie wiedziałam jakiej spodziewać się muzyki (w radio od tygodnia grało hawajskie ukulele, które wprowadza w specyficzny trans), jednak już przed wejściem z wielką ulgą usłyszałam znajome latynoskie rytmy i sporo tanecznego reggaetonu. Knajpy są w większości na świeżym powietrzu i tańczy się pod gołym niebem. Są starzy i młodzi, chudzi i grubi. Jest masa miejscowej młodzieży ale też wielu backpackerów z Europy, Nowej Zelandii i Australii. Atmosfera jest bardzo przyjazna, bez zbędnego nadęcia i wybrednych ochroniarzy. Miejscowi bywalcy potrafią naprawdę dobrze tańczyć i mają w sobie coś z Latynosów jeśli chodzi o pozytywne nastawienie, otwartość i chęć do zabawy. W ogóle jeśli chodzi o miejscową ludność, to muszę powiedzieć, że Maorysi z Cook Islands są cudowni. Uśmiechnięci, pomocni i chyba po prostu tak zwyczajnie szczęśliwi… cóż, wcale się nie dziwię – mają w końcu swój Little Paradise.