Przyznam szczerze, że jeśli chodzi o kuchnię lokalną, to jechałam na Wyspy Cooka z duszą na ramieniu. Nie było ku temu żadnych podstaw, ale choć na ogół lubię próbować nowe smaki, to nie spodziewałam się, że polubię tamtejszą gastronomię. Obawy moje wynikały stąd, że nie lubię połączenia smaków słodko-kwaśnych. Z rezerwą podchodzę do owoców pojawiających się w słonych daniach, nie znoszę smaku ananasa i mango (tak, wiem, że niektórym ciężko w to uwierzyć), a tak prawdę mówiąc to po prostu nie wiedziałam chyba zupełnie czego się spodziewać.
Ku ogromnemu zaskoczeniu w kuchni polinezyjskiej zakochałam się bez pamięci. Po pierwsze ocean wraz z całym jego dobrodziejstwem. Tak świeżych ryb jeszcze nigdy w życiu nie jadłam. O owocach morza już nawet nie wspomnę. Ogromne krewetki, przepyszne kalmary, moje ukochane przegrzebki św. Jakuba… wszystko w wielkości XXL. Do tego ciekawe połączenia smakowe – naprawdę przekonałam się do połączeń, za którymi do tej pory nie przepadałam, mleczko kokosowe, sok z limonki, salsa z papai zamiast pomidora z czerwoną cebulą – kto by pomyślał! Zwyczajne ziemniaki zastępują ich słodkie odmiany – pomarańczowe bataty, hipsterski ostatnio w Polsce topinambur oraz pudrowe taro (do tej pory znany i spożywany na Wyspach Kanaryjskich i w południowej Hiszpanii pod nazwą ñame). Liście taro natomiast spożywane są jako lokalny szpinak oraz… afrodyzjak wzmagający potencję.
Wracając do ryb jeszcze, podczas tego wyjazdu zjadłam najświeższą jak do tej pory rybę w moim życiu – mój luby wybrał się na połowy wraz z lokalnym czarterem rybackim. Miał dużo szczęścia bo udało mu się złowić przepięknego tuńczyka. Po godzinie był już sfiletowany i gdy podzieliliśmy się nim ze Stephanie, Maoryską pracującą w naszym pensjonacie, ta natychmiast zaoferowała się przyrządzić go nam na obiad na trzy ulubione sposoby. Tak więc powstało piękne, różowe sashimi w czystej postaci, podane tylko z odrobiną wasabi i sosu sojowego. Następnie najsłynniejsze danie regionalne czyli Ika-mata, sałatka z surowej ryby marynowanej w soku z limonki i mleczku kokosowym. Trzecim – najsmaczniejszym wg mnie – daniem były grillowane kawałki surowego jeszcze w środku tuńczyka. Po przeprowadzce z Polski, gdzie z jakiś przyczyn ryby wciąż nie mogą zagościć na co dzień na naszych stołach, do Sydney , gdzie pracowałam przez ponad rok obok słynnego, portowego Fish Market myślałam, że poprzeczka była postawiona wysoko. Myliłam się. Po tym wyjeździe jedzenie nabrało nowego wymiaru.
