Cook Islands. Z pewnym zażenowaniem muszę przyznać, że gdy usłyszałam o tym miejscu po raz pierwszy musiałam sprawdzić w google maps gdzie dokładnie znajdują się wspomniane wyspy. Południowo-środkowy Pacyfik, jeszcze trochę na wschód i trafimy na Polinezję Francuską. Długość geograficzna ta sama co Hawaje, szerokość na granicy Peru i Chile.
O Wyspach Cooka jako interesującej destynacji turystycznej dowiedziałam się podczas Travel Expo w Sydney Olympic Park zaraz po przyjeździe do Australii. Nie miałam jeszcze wtedy pracy i targi turystyczne wydawały mi się dobrą okazją do poznania tutejszego rynku. Podczas jednej z prelekcji trafiłam na znanego australijskiego pana pogodynka, który z ogromnym entuzjazmem opowiadał o Wyspach Cooka, zachwalając, że to istny raj na ziemi. Zresztą oficjalny slogan tamtejszej organizacji turystycznej głosi „Have a little paradise”. Czy pobyt na tropikalnej wyspie Rarotonga rzeczywiście spełnił moje oczekiwania? Przekonajcie się sami!
Dookoła wyspy
Wyspy Cooka, lub też Kuki Airani w lokalnym maoryskim języku, są samorządnym państwem, pozostającym w wolnym stowarzyszeniu z Nową Zelandią, które znajduje się na południowym Pacyfiku i składa się z archipelagu 15 wysp. Przeczytałam gdzieś, że terytorium to prawie 240 tys, czyli ¾ powierzchni Polski, co może dziwić mając na uwadze liczbę ludności niecałe 17 tys. Wszystko staje się jednak jasne, gdy uświadomimy sobie, że 95% terytorium wysp stanowi… ocean.
Główną wyspą jest wspomniana już Rarotonga, z położoną na północy stolicą Avarua. Rarotonga ma 32 km obwodu, otacza ją laguna ogrodzona od reszty oceanu rafą koralową, a pośrodku wyspy znajdują się strzeliste, wulkaniczne góry, przez które nie prowadzi żadna droga – wyspę trzeba za każdym razem objechać praktycznie dookoła, jeśli podróżujemy z jej jednego końca na drugi. Wśród lokalnej ludności najpopularniejszym środkiem transportu są skutery, które dla wygody wynajmuje też wielu turystów. Reszta turystów korzysta natomiast z publicznego transportu, a są to dwa krążące po co godzinę Wyspie autobusy: Clockwise i Anticlockwise. Proste, prawda? Dodatkowym udogodnieniem jest także brak skrzyżowań i świateł drogowych. Autobusy są zazwyczaj punktualne i oprócz wyznaczonych przystanków kierowcy są z reguły na tyle uprzejmi, że zatrzymają się wszędzie, gdzie potrzeba. Wystarczy tylko powiedzieć, gdzie chcemy wysiąść.
Osobiście polecam wynajęcie skutera, gdyż jest to jeden z najlepszych sposobów na samodzielną eksplorację. Oprócz klasycznego rajdu dookoła wyspy, warto też zboczyć w drogi poboczne, gdzie wzdłuż trasy roztaczają się przepiękne widoki plantacji drzew kokosowych, egzotycznych owoców i tropikalnej dżungli porastającej zbocza pradawnych wulkanów.
Owoce tropikalne prosto z drzewa.
Skoro już o owocach mowa, to kolejnym must-do na liście rzeczy do zrobienia na Wyspach Cooka jest bez wątpienia spróbowanie świeżych owoców prosto z drzewa. Przemierzając wyspę, szczególnie szlakami prowadzącymi do jej centrum, w stronę gór, nietrudno natknąć się na dziko rosnące cytrusy i plamy kokosowe. Niektóre z tych rarytasów miałam okazję spróbować po raz pierwszy w życiu. Wreszcie dowiedziałam się też, że passionfruit to po polsku marakuja (całe dzieciństwo zastanawiałam się co to za smak chodząc na lody). Była też gujawa (guava), o przedziwnym, kremowo-różowym miąższu, owoce noni zwane też morwą indyjską, doskonałe na trawienie i największe awokado jakie w życiu widziałam.
Jedynym wyzwaniem może się okazać obróbka owoców – otwarcie ciężkiego i świeżego orzecha kokosowego to wyższa szkoła jazdy. My mieliśmy to szczęście, że próbowanie lokalnych owoców było dodatkową atrakcją podczas naszej ekstremalnej trasy rowerowej z przewodnikiem z The Storytellers. Dave, Australijczyk z pochodzenia, przeprowadził się na Wyspy Cooka wraz ze swoją żoną i córeczką 3 lata temu, w Australii zostawił korporacyjną przeszłość i postanowił spełnić swoje marzenie – założyć własny biznes eko-turystyczny. Nie było łatwo, ale wycieczki z The Storytellers są obecnie jedną z najciekawszych atrakcji na Rarotondze. My wybraliśmy trzecią, najdłuższą trasę i przejechaliśmy ok. 30 km w piękne wielkanocne popołudnie. Dzięki temu mieliśmy poczucie, że zobaczyliśmy spory kawałek wyspy oraz miejsca, do których zapewne nigdy sami byśmy nie dotarli. Dave był podczas wycieczki uzbrojony w maczetę, którą dzielnie rozbijał kokosy na lunch. Myślę, że tego dnia wyczerpałam moje życiowe zapotrzebowanie na kokosa.
Słomka
18 listopada 2017 at 00:29Muszę przyznać, że gdybyś nie opisała, gdzie znajdują się te wyspy, to też pobiegłabym otworzyć drugą zakładkę w przeglądarce z mapami google 😀 No cóż, trójka z geografii nie pojawiła się w dzienniku bez powodu 😀
Kusi mnie ta miejscówka po Twoim opisie!
Anulla
20 listopada 2017 at 00:25Naprawdę warto! Wyspy Cooka nazywają czasem „Małymi Hawajami”, nie bez powodu. Klimat wyspiarski bardzo podobny, kultura rdzennych mieszkańców także (w radio praktycznie leci tylko ukulele), a przy tym niewielu turystów i święty spokój w porównaniu z najbardziej popularnymi miejscami na tzw/ „egzotyczne wakacje”. Przesympatyczni ludzie, przepyszne jedzenie i nieziemskie plaże!