Na specjalną prośbę mojej przyjaciółki, która powoli planuje już swoją podróż postanowiłam zebrać najciekawsze obserwacje na temat zwykłego, codziennego życia w Australii. Pisząc to myślę sobie, że może powinnam powiedzieć życia codziennego w Sydney, bo jakby nie było Australia rozmiarowo jest większa od Europy i, umówmy się, trochę inaczej żyje się w 5-milionowym mieście, a inaczej gdzieś na pustynnej stacji bydła wielkości Belgii czy w odległej wiosce w Outbacku, gdzie mieszkańców jest 30 ale owiec 300 tysięcy. Tak, w Australii są takie miejsca. Póki co jednak (jeszcze) mieszkam w Sydney, więc na tym mieście opieram głównie swoje obserwacje.
Jaki stan taki obyczaj, czyli jak Kraków z Warszawą
Może powinnam zacząć od tego, że jak w każdym kraju między głównymi miastami jest spora rywalizacja, a australijskie stany różnią się między sobą czasem jak sąsiednie mini-państwa. Każdy stan jest z czegoś znany, panuje w nim odmienne prawo. I tak na przykład stan Victoria (VIC) zwany jest czasem nanny state ze względu na przysłowiową nadopiekuńczość państwa i wysoki poziom kontroli bądź też ingerencji w życie swoich obywateli. Wiktoriańska policja znana też jest ze skuteczności i… nadgorliwości. Melbourne jako stolica znów świeci swoim europejskim blaskiem i patrzy z góry na Sydney, podśmiewając się z powierzchowności jego mieszkańców, lansu panującego w nadmorskich Eastern Suburbs, kosmicznych cen nieruchomości i niekończących się korków. Sydney patrzy natomiast na Melbourne trochę jak na zazdrosną młodszą siostrę. Współczuje im pogody („cztery pory roku w dzień”), z politowaniem kiwa głową na niezbyt imponujące miejskie plaże. Melbourne ma tramwaje i dłuuuugo otwarte knajpy nocą, świetną scenę klubową i dużo alternatywnej kultury. Sydney jest położone nad niemożliwie malowniczą zatoką i ¾ roku świeci tutaj słońce. Mogłabym tak żonglować bez końca.
Oczywiście Australia to nie tylko dwa najbardziej znane miasta (Canberra? Kto słyszał o Canberze? 😉 ). To także mocno wyluzowany stan Queensland (QLD), mekka sportów wodnych i stolica światowego surfingu. To Wielka Rafa Koralowa. To senne, nadmorskie miasteczka. Stereotypowo także „leniwi ludzie” oraz wszechobecne zwierzęta, które mogą cię natychmiast zabić na lądzie, w wodzie i w powietrzu. Terytorium Północne (NT). Stan – pustynia, stan – dżungla. Trochę dziura na mapie, wielka niewiadoma. Ale to także Park Narodowy Kakadu, wpisany na listę światowego dziedzictwa. Wspaniali, ciepli ludzie, którzy raczej nie przebierają w słowach, szczerzy do bólu, autentyczni, z bardzo swoistym poczuciem humoru. To także jedyny stan Australii gdzie rdzenna kultura Aborygenów pozostaje żywa. Południowa Australia (SA) to przepiękne krajobrazy i chyba najbardziej łagodny, przyjazny klimat bez nieznośnej, typowej dla wschodniego wybrzeża wilgotności powietrza. Słońce cały rok na okrągło w wyluzowanej stolicy – Adelajdzie. To także najbardziej znany region winny Australii – wina z dolin Barossa Valley i Clare Valley są popularne na całym świecie. Wreszcie stany, do których jeszcze nie udało mi się dotrzeć. Australia Zachodnia (WA), najbardziej dziki i wyludniony ze wszystkich stan ze stolicą w Perth i ciągnącymi się w nieskończoność pustynnymi bezdrożami. Tasmania (TAS) – zielona wyspa, która nie pasuje do całej reszty. Zimna, górzysta i wietrzna, „Irlandia południowej półkuli”, kraina diabła tasmańskiego, łososi i ziemniaków. Tajemnicza, pełna zabytkowej architektury i historii o duchach przeszłości. Jedyne miejsce w Australii gdzie można zobaczyć zorzę polarną Aurora Australis. W końcu nie do końca zrozumiałe dla mnie źródło niekończących się żartów dla całej reszty Australii.
Mając na uwadze wspomnianą różnorodność zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że mówiąc o stylu życia mieszkańców Sydney nie mogę powiedzieć tego samego o Australijczykach w ogóle. Co więcej, samo Sydney to ogromna metropolia, gdzie każda dzielnica ma swój mikroklimat, w niektórych miejscach czuć to bardzo wyraźnie. Poniższe subiektywne spostrzeżenia są pełne stereotypów i należy traktować je z przymrużeniem oka. Niemniej jednak są pewne powtarzające się schematy, które obserwuję wszędzie, nie tylko w Sydney ale także gdy jestem w podróży po Australii lub gdy spotykam Australijczyków poza nią. Ciekawa jestem które z nich najbardziej was zaskoczą.
Australijski dzień
Australijski dzień zaczyna się przede wszystkim wcześnie. Bardzo wcześnie. Znam wiele osób, które wstają między 04:30 – 05:30 rano, żeby zdążyć pójść na siłownię albo pobiegać przed pracą w ciągu tygodnia. Późne wstawanie w leniwą niedzielę to 08:00, max 09:00. Spanie do późna to stara czasu i choć sama wiem, że nigdy nie będę rannym ptaszkiem, muszę przyznać, że jest to bardzo sensowna filozofia – warto korzystać ze słońca, szczególnie w lecie, kiedy wcześnie robi się jasno. Standardowe godziny pracy w biurze to, tak jak wszędzie zresztą, słynne nine-to-five. W sobotę i niedzielę praktycznie wszystkie sklepy i restauracje są otwarte, ale nie tak długo i bezwstydnie jak w Polsce. Większość sklepów zamyka się o 17:00 – 18:00, nawet duże galerie handlowe, jedynym wyjątkiem są supermarkety. Sklepów alkoholowych 24/7 brak, a alkoholu nie można kupić w zwykłym supermarkecie ani na stacji benzynowej, są do tego specjalnie wyznaczone liquor stores. Czwartek to tzw. shopping day – godziny otwarcia sklepów wydłużają się do 21:00.
W pracy obowiązkowa jest przerwa na lunch, w zależności od firmy może to być pół godziny do godziny, elastycznie rozciągnięte gdzieś pomiędzy 11:30 – 14:00, kiedy to Australijczycy oddają się jednemu ze swoich ulubionych zajęć, czyli jedzeniu na świeżym powietrzu. Biura zamykają się między 17:00 – 17:30 i wtedy to zaczyna się prawdziwy exodus z miasta. Nie wiem kim są ludzie, którzy wciąż wbrew wszelkiej logice dojeżdżają samochodem do pracy w centrum miasta – średnia stawka dzienna za parking to 30$ – 40$ a czas dojazdu w godzinach szczytu może się wydłużyć do 2 godzin w jedną stronę. Pamiętajcie, że Sydney to miasto rozciągające się na około 120 km na Zachód i podobnie na linii północ – południe, czyli o powierzchni porównywalnej z Małopolską. Metra nie ma, ale są świetnie zorganizowane (choć i tak już przeludnione) miejskie pociągi. Autobusy to jakiś żart i wolę jeździć rowerem dysząc pod górkę niż jechać tymi dość starawymi i zawsze spóźnionymi środkami transportu (w tym miejscu chylę czoła dla krakowskiego MPK, bo wg mnie jeszcze żadne miasto na świecie nie przebiło jakości ich usług). Póki co jeszcze to znoszę – dojazd do pracy pociągiem zajmuje mi 50 min a czas ten staram się zawsze jakoś sensownie wykorzystać (śniadanie, make up, książka, maile, filmy – wiele można). Powtarzam sobie też jak mantrę, że jest to cena świętego spokoju, wieczorów nad oceanem, weekendów przy samiutkiej plaży.
Dzień w Australii kończy się wcześnie, tak samo jak się zaczął. Ja niestety nie umiem poddać się temu zdrowemu trendowi i wciąż zasypiam po północy, chodząc potem z oczami na zapałkach. Nawet w weekendy imprezy kończą się dużo wcześniej niż w Polsce. Co więcej w Sydney został wprowadzony jakiś czas temu nowy przepis, tzn. lock out law – nie można wejść do żadnego baru ani nocnego lokalu po 01:00 (choć można zostać dłużej w środku jak się tam jakoś wcześniej weszło). W Melbourne, dla porównania, życie nocne wygląda zupełnie inaczej, gdzie tego przepisu nie wprowadzono. Zresztą jak już mówiłam wcześniej cała ich scena klubowa ma się w najlepsze a i klimat wielu knajp jest zdecydowanie bardziej europejski, czego im szczerze zazdroszczę.
Australijski weekend
Jak już mówiłam wcześniej, Australijczycy wstają wcześnie, także w weekendy. Dni są zazwyczaj słoneczne, ciepłe i pogodne. Wszyscy chcą je wykorzystać jak najlepiej się da i zwyczajnie szkoda siedzieć w domu. Odkąd się tutaj przeprowadziłam, zauważyłam, że mam wyrzuty sumienia jeśli nie robię czegoś aktywnego na świeżym powietrzu w weekend. Mieszkamy na drugim piętrze i salon jest bardzo jasny, świetlisty, z balkonem. Jak tylko widzę, że świeci słońce to pojawia się we mnie jakiś wewnętrzny imperatyw, żeby wyjść z domu i nawdychać się świeżego powietrza. Jest to dość zdrowy nawyk, ale jak się możecie domyśleć, ciężko zmusić się wtedy do jakichkolwiek domowych „obowiązków”.
W Australii panuje także kult zdrowego ciała – jest to oczywiście trend globalny, powiązany ze zdrową żywnością, dietami gluten free itd., nie da się jednak nie zauważyć, że Australijczycy dbają o siebie jeszcze bardziej niż inne nacje, nie widać tutaj otyłości w takim stopniu jak w USA czy Kanadzie. Obserwuję to szczególnie w nadmorskich dzielnicach, takich jak moja własna Cronulla albo słynne Bondi Beach. Muszę przyznać, że nigdy nie zrozumiałam fenomenu plaży Bondi, która jest prawdziwym targiem próżności, szczególnie w weekend, gdzie wszyscy prowadzą walkę podjazdową na sześciopaki i coraz to bardziej wyszukaną odzież sportową.
Choć sama jestem hiperaktywna, czasem pójdę pobiegać i lubię wszelkiego rodzaju zajęcia na świeżym powietrzu to „sportowa niedziela” wciąż stanowi dla mnie duży szok kulturowy. Nie tak spędzało się ten najbardziej leniwy ze wszystkich dni tygodnia. Niedziela to był rodzinny obiad, przysłowiowe „imieniny dziadka”. To domowe ciasto, kościół, muzeum czy też spacer po Rynku. Odświętny strój. A przede wszystkim spanie do południa. Teraz moja niedziela to zazwyczaj (wciąż późne) śniadanie, często w jakiejś knajpie na świeżym powietrzu, co jest poniekąd australijską tradycją w otoczeniu gibkich blondynek w active wear. Ja nie jestem ani blondynką a i z tą gibkością ostatnio u mnie na bakier, tak więc swój szok wciąż przeżywam na nowo.
Zawsze jednak gdy coś się traci, coś się też zyskuje. Największą wygraną w życie jest możliwość weekendowych wypadów za miasto i obcowanie z nieskażoną, dziką przyrodą, a wybór miejsc jest nieskończony. Myślę, że dlatego tak trudno mi będzie kiedyś podjąć decyzję o przeprowadzce (czy to z Cronulli do innej dzielnicy, czy to w ogóle z dala od Sydney), w końcu mało która metropolia jest w stanie zaoferować takie szanse zawodowe i równocześnie tak piękną okolicę w zasięgu ręki. Stan New South Wales (NSW) jest tak bardzo urokliwy krajobrazowo, że czasem trudno się zdecydować gdzie jechać na urlop.
Sama Cronulla znajduje się tuż obok mojego ukochanego Royal National Park, najstarszego parku narodowego Australii. 20 min promem i jesteśmy w innym świecie, gdzie zatrzymał się czas. Przeprawa przez zatokę Gunnamatta zapadnie wam długo w pamięć oferując widokówkowy zachód słońca. Niecałe 2 godziny jazdy na północny zachód i oto jesteśmy w Górach Błękitnych, nieskończonym labiryncie pradawnych drzew i wspinaczkowym centrum Australii. Oprócz tego niezliczone plaże, urokliwe zatoczki (linia brzegowa zupełnie inna od chociażby Zachodniej Australii, gdzie wybrzeże nie jest takie poszarpane) i senne miasteczka.
W ostatni weekend na przykład wybraliśmy się na południowe wybrzeże – Australijczycy mówią po prostu South Coast, mając na myśli miejscowości rozciągające się w stronę Melbourne. Ciężko się zdecydować gdzie się zatrzymać, bo wszędzie jest ładnie. Campingi takie jak Jarvis Bay nie mają sobie równych, o czym pisałam już wcześniej. Między Sydney – Wollongong – Kiama rozciąga się słynna trasa widokowa Grand Pacific Drive. Tym razem jednak padło na trochę mniej znaną okolicę, wylądowaliśmy przy plażach Batemans Bay. Z domu mogliśmy wyjechać dopiero w sobotę późnym popołudniem, a miejsce docelowe znajdowało się 200 km od Sydney. Mieliśmy zarezerwowaną przytulną drewnianą jurtę na Airbnb (swoją drogą ogromnie wam polecam to miejsce!) i na szczęście nie było żadnego problemu z późnym zameldowaniem. Pomimo tego, że „czasu wolnego” mieliśmy w sumie może 24 godziny, to udało nam się zaliczyć niedzielny kiermasz pełen regionalnych smakołyków i skarbów z odzysku w Batehaven i wspięliśmy się na Pigeon House Mountain w Morton National Park. Jak do tej pory uważam ten szlak za najpiękniejszy w całej okolicy. Jeden dzień wystarczył, żeby naładować pozytywnie energię na cały następny tydzień, tak więc weekendy australijskie wydają się może krótkie i intensywne, to mają w sobie ogromną moc, jeśli podejmiemy wysiłek wybrania się za miasto.
Moje zdjęcia z ostatniego weekendu w Morton National Park możecie zobaczyć na Facebooku oraz na moim Instagramie.