Tydzień temu zaczęłam nową pracę w australijskiej firmie specjalizującej się w turystyce przygodowej i ekspedycjach polarnych. Jest to druga firma w Australii, dla której mam przyjemność pracować. Wcześniej przez półtora roku pracowałam w małej, prywatnej firmie także związanej z eko-turystyką ale specjalizującej się w turystyce lokalnej, a usługi jakie oferowaliśmy to luksusowe noclegi w dwóch odległych (i bardzo od siebie odmiennych) australijskich regionach (więcej o mojej poprzedniej pracy przeczytacie tutaj). Branża pozostaje jednak ta sama, a wraz z nią pewne mechanizmy działania na rynku.
Z oczywistych względów nie mogę wypowiedzieć się na temat środowiska pracy w innych firmach, jak choćby w międzynarodowych korporacjach, czy też w wolnych zawodach lub instytucjach publicznych w Australii. Słyszałam dużo narzekania ze strony niektórych Polaków mieszkających w Sydney (a gdzie Polacy nie narzekają?), że trudno jest dostać stałą umowę o pracę, że ludzie są niekompetentni, że technologie zacofane w porównaniu z Europą. Być może. Zawsze się można do czegoś przyczepić, a punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, wiadomo. Osobiście nie mogę się z tymi zarzutami zgodzić, choć oczywiście są wyjątki i na upartego ja też mogłabym się tego i owego przyczepić. Nie mam prawie żadnego doświadczenia biurowego wyniesionego z Polski, dlatego brak mi porównania. Niemniej jednak po półtora roku zauważyłam pewne prawidłowości i ośmielę się zaryzykować twierdzenie, że jeśli chodzi o sferę zawodową to Australijczycy mają tutaj ogromną przewagę, na ogromny plus pracownika.
Przede wszystkim ludzie. Ludzie są ciepli i uprzejmi i nie wiem czy to ja miałam szczęście, czy tak po prostu tutaj jest, ale nie spotkałam się z żadną zawiścią, dyskryminacją czy niezdrową konkurencją. Przede wszystkim chciałabym podkreślić to, że (znowu) fakt bycia z Polski NIGDY nie był dla mnie żadną przeszkodą na drodze w zdobyciu pracy, a pamiętajcie, że i tak musiałam się w sumie przekwalifikować, bo nie jestem specjalistką w żadnej pożądanej tu dziedzinie. Myślę, że jeśli ktoś ma odpowiednie (czytaj poszukiwane tutaj) umiejętności i doświadczenie, to praca w Sydney sama będzie go szukać, bo jest jej pod dostatkiem. Są tylko dwa bardzo ważne warunki do spełnienia: dobry angielski (czytaj w pełni komunikatywny, ale może być z mocnym akcentem) oraz wiza z pełnym pozwoleniem na pracę (studentom, osobom na working holiday visa będzie trudniej, ponieważ w ich wizę wpisane są liczne ograniczenia, głównie czasowe).
Każdy nowy początek jest trudny, ale dzięki zgranemu zespołowi czułam się w nowej pracy ciepło przyjęta i wszyscy oferowali swoją pomoc i wsparcie. Myślę, że jest to „błogosławieństwo” małych i średnich przedsiębiorstw – w biurze panuje rodzinna atmosfera, wszyscy znają się po imieniu. Jest czas na ciężką pracę, jak i czas na kawę i poweekendowe plotki. W dzień urodzin każdego pracownika jest ciasto (w przeciągu tygodnia zdążyłam zaliczyć już dwa!).
Czas pracy – w zależności od pozycji – staje się w Australii coraz to bardziej elastyczny i coraz więcej osób „pracuje z domu”, przychodzi później / wychodzi wcześniej i dopóki praca jest odpowiednio wykonana, nikt nie ma z tym najmniejszego problemu. To normalne i zrozumiałe, że w przerwie na lunch czasem trzeba coś załatwić, pójść do banku czy lekarza. W pracy, tak jak w życiu prywatnym też mam wrażenie, że Australijczycy są bardzo wyluzowani i zrelaksowani. Lubią firmowe drinki po godzinach w piątek wieczorem (kieliszek wina po 16:00 musi być), lubią integrację podczas przerwy obiadowej. Cenią sobie jakość życia i rozumieją, że w życiu liczy się coś więcej niż praca, dlatego zachęcają do spacerów w przerwie na lunch i zrozumieją jeśli w piątek wieczorem wymkniesz się z biura dwie godziny wcześniej, żeby zdążyć na weekendowy kurs nurkowy. Formułkę good work-life balance powtarzają jak mantrę i coraz więcej szefów rozumie, że szczęśliwy i wypoczęty pracownik to równocześnie dobry, lojalny pracownik. Jeśli jest się chorym, to przez dwa pierwsze dni w ogóle nie trzeba przynosić żadnego kwitka L4 od lekarza, wystarczy powiedzieć, że jest się chorym (już rozumiecie dlaczego w Polsce by to nie przeszło, prawda?). Oczywiście wszystko w ramach zdrowego rozsądku i z szacunkiem dla pracodawcy. Jest to system oparty na wzajemnym zaufaniu i przekonaniu, że jesteśmy odpowiedzialni, niezależni i nie potrzeba bata, żeby dobrze wykonać swoją pracę. Zawsze powtarzam, że każdy wybiera swoją emigrację wedle indywidualnych upodobań. Niektórym ten system będzie pasował, inni zaczęliby go nadużywać, jeszcze inni będą potrzebowali ściśle określonych procedur i wydawanych poleceń.
Etyka pracy. Australia jest państwem bardzo politycznie poprawnym. O przestrzeganiu prawa wspominałam już nie raz. Odnoszę wrażenie, że Polsce oba te pojęcia nie cieszą się zbyt dużym szacunkiem społeczeństwa. Jest to oczywiście duża generalizacja z mojej strony i wiem, że wszędzie, w każdym kraju zdarzają się ludzie uczciwi i nieuczciwi, dobrzy i źli szefowie. Niemniej jednak w Australii nie jest w modzie cwaniactwo, a wszystkie przypadki związane z nadwyrężaniem prawa Australijczycy traktują bardzo poważnie i wszystko jak zwykle jest obwarowane przepisami. Jakikolwiek przejaw dyskryminacji, rasizmu, homofobii czy też molestowania bardzo szybko może skończyć się w sądzie. I znowu, co kto lubi. Ktoś powie „państwo policyjne”, ja mówię „państwo, na które mogę liczyć, z logicznymi przepisami”. W Polsce niestety wciąż cwaniactwo jest traktowane jako wysoko ceniona „zaradność życiowa”. Zresztą Polska wcale nie jest tutaj jedyna. Kraje latynoskie, Hiszpania… tam to dopiero się naoglądałam „wymiany przysług”, kolesiostwa, łapówkarstwa… Omijanie prawa świadczy o życiowym sprycie i wciąż jest wiele ludzi, którzy uważają, że kiwanie policji, unikanie płacenia podatków to powód do dumy raczej niż do wstydu. I to jest fakt. W Hiszpanii korupcja ma się w najlepsze i z tych właśnie powodów nigdy nie umiałabym tam żyć i czuć się do końca bezpieczna i szczęśliwa. I znowu powtórzę tutaj swoją ulubioną formułkę: jaki człowiek taka emigracja. Ja akurat lubię Australię dlatego, że jest to kraj, który często trzyma stronę tzw. loserów, a ja w sumie w Polsce zawsze się za takiego uważałam, bo starałam się nie kombinować, nie migałam się z ZUS-em, robiłam recykling i przestrzegałam regulaminów. Zdarzały mi się i moje grzeszki. Ale mam wrażenie, że odkąd zaczęłam spotykać się z Australijczykiem oczy szeroko mi się otwarły na to, jak bardzo niektóre moje „nawyki” były dotąd nie w porządku. Wielu Polaków nigdy się tu nie odnajdzie, a bardzo restrykcyjne podejście do prawa będzie źródłem niekończących się frustracji (jak to nie można przekroczyć prędkości o 10 km i nie dostać mandatu?). Kwestia wyboru, jak zwykle zresztą w życiu.
Te same reguły obowiązują w każdej szanującej się firmie. Nielegalne zachowania mogą mieć bardzo poważne konsekwencje. Pracownik jest wyraźnie informowany o przysługujących mu prawach, urlopach, płacach itd. W firmach o pewnej reputacji nie ma mowy o spóźnianiu się z wypłacaniem pensji (z własnego doświadczenia wiem, że niestety zdarzało się to w Krakowie nawet takim instytucjom jak państwowe instytucje wyższej edukacji). Nie zauważyłam też problemu „umów śmieciowych”, które są obecnie plagą Europy i w obydwu przypadkach zostałam bez problemu zatrudniona na pełny etat i umowę na czas nieokreślony (po okresie próbnym oczywiście). raczej trudno potem kogoś zwolnić. Przypuszczam, że są oczywiście sektory, gdzie krótkoterminowe umowy i praca na godziny są na porządku dziennym, ale nawet minimalna stawka godzinna jest sumą na tyle godną, że da się przeżyć i nie przymierać głodem (choć podkreślmy, lekko nie będzie, Sydney to jedno z najdroższych miast świata i praktycznie nikogo nie stać tu na nieruchomość, różnice społeczne są bardzo wyraźnie widoczne). Nieprzestrzeganie wspomnianych wyżej przepisów byłoby dla jakiegokolwiek pracodawcy ogromnym ryzykiem, ale działa to w dwie strony – podjęcie nielegalnej pracy w Australii też jest obarczone bardzo dużym ryzykiem, łącznie z możliwością deportacji. Wszystko się da – pytanie tylko czy warto.
Podsumowując temat pracy – Australia to nie jest jakieś El Dorado. Wszyscy borykamy się z tymi samymi problemami zawodowymi, a pensja zawsze wydaje się nieproporcjonalnie niska w stosunku do kosztów życia. Czy to Sydney czy Warszawa, każdy ma problem z dociągnięciem do przysłowiowego końca miesiąca (choć tu pensje często wypłaca się co dwa tygodnie), wszyscy, którzy marzyli o własnym kącie mają kredyty na 30 lat. Ogromnym minusem w stosunku do Polski jest bardzo krótki, restrykcyjny urlop: maksymalnie 20 dni w roku, czyli w praktyce cztery tygodnie, z czego często okres okołoświąteczny pożre jeden z tych czterech tygodni na tzw. „przymusowy urlop”, kiedy biura są zamknięte. Niemniej jednak z mojego osobistego doświadczenia przynajmniej wynika, że jest tu zdecydowanie mniejszy wyścig szczurów, mniejsza konkurencja (w Australii wciąż jest ogromne zapotrzebowanie na niektórych specjalistów) i po prostu spokojniejsze życie, z większym przyzwoleniem na luz, czas wolny i rozwój osobisty.