„It is often said that there are two seasons in Australia: summer and everything else.”
Prenumeruję pewien magazyn podróżniczy w całości poświęcony Australii. Niedawno w skrzynce znalazłam najnowszy numer, w błękitno-złotym kolorze, kolorze australijskiego lata… We wstępie przeczytałam te właśnie słowa. Było tam jeszcze napisane, że beztroskie lato spędzone na plaży jest nierozerwalnie związane z poczuciem australijskiej tożsamości narodowej. I, że po tragicznym doświadczeniu zeszłego roku, gdy cały świat zwrócił swoje oczy na płonący australijski busz, lato jeszcze nigdy nie było tak wytęsknione jak dziś.
Zaczęłam się zastanawiać czym jest dla mnie lato w Australii – bo na pewno jest czymś więcej niż tylko porą roku. Gdy pytam o to znajomych Australijczyków, często odpowiadają „beach, summer, barbeque and beers in the sun” 😁🌊☀️🌴 Zdecydowana większość Australijczyków mieszka blisko oceanu i możliwość przebywania nad wodą jest dla nich czymś tak naturalnym, jak oddychanie.
Z czym więc kojarzy się lato w Australii Polce, która nie widziała nawet Morza Bałtyckiego do czternastego roku życia? Której grudzień kojarzy się nierozerwalnie z zimą, kolędami i Bożym Narodzeniem? Zapraszam was na fotoreportaż, w którym wspominam australijskie lato z perspektywy mojego dziesięcioletniego romansu z tym niesamowitym krajem.
Plaże
Puste, dzikie, dziewicze. Niezaprzeczalnie symbol lata w Australii, jeśli nie Australii w ogóle. Gdzieś przeczytałam, że w Australii plaż jest tyle, że gdybyśmy chcieli codziennie odwiedzić nową, to zajęłoby nam to 27 lat (= ponad 10 000 plaż). Australia jako ogromna wyspa-kontynent jest otoczona oceanem z każdej strony, w związku z czym woda jest prawie zawsze chłodna w porównaniu z, powiedzmy, Morzem Śródziemnym. Najsłynniejsza plaża Australii to Bondi Beach w Sydney, choć według mnie naprawdę przereklamowana. Najpiękniejsze plaże są zazwyczaj niedostępne. Nie ma przy nich żadnych udogodnień – pryszniców czy też toalet, nie ma też ratowników, a woda potrafi być naprawdę niebezpieczna. Ocean to żywioł. Żywioł, który hipnotyzuje i woła, jak się go raz doświadczy, to będzie wołać już zawsze.
Z Australijskimi plażami kojarzy mi się jeszcze pewien fenomen, mianowicie zaangażowanie wolontariuszy z lokalnych Surf Life Saving Clubs. Są to przeszkoleni ratownicy, którzy patrolują miejskie plaże, można ich rozpoznać po charakterystycznych żółto-czerwonych czepkach. Ratownicy umieszczają na plażach flagi w tych samych kolorach, które wyznaczają bezpieczny do kąpieli odcinek. Flagi są przesuwane w ciągu dnia w zależności od tego, jak przemieszczą się niebezpieczne fale i prądy morskie. Pisałam już kilka razy wcześniej o tym jak bardzo fascynuje mnie australijskie poczucie wspólnoty i społecznikostwo. Ludzie z Surf Life Saving Club to często nastolatkowie i emeryci. Pracują w weekendy za darmo, niejednokrotnie są związani z lokalnym klubem przez całe swoje życie: dzieciaki w wieku przedszkolnym zapisuje się tutaj na specjalne zajęcia, tzw. nippers, czyli coś jak niedzielna szkółka pływacka. Potem w liceum te same dzieci często zasilają szeregi młodych ratowników.
Jedzenie al fresco
Australijczycy uwielbiają jeść, pisałam już o tym nie raz. Celebrują posiłki może z mniejszym namaszczeniem niż Francuzi i Włosi, jedzą szybciej, a przede wszystkim jedzą bardzo wcześnie. Ale o jedzeniu mówi się tu ciągle. Gdy nadchodzi lato, całe życie przenosi się na zewnątrz, jedzenie także. Wieczorami parki i plaże zapełniają się ludźmi po mistrzowsku przygotowanymi na miejski piknik: kocyk i kilka zmyślnych australijskich wynalazków, czyli: przenośnia lodóweczka (tzw. esky), piankowe pokrowce na piwo (tzw. beer coolers, żeby nie zagrzały się szybko w rękach), wąskie, piankowe chłodziarki na wino, kapelusz z szerokim rondem oraz obowiązkowo krem do opalania z najwyższym dostępnym filtrem oraz butelka na wodę. W dużych miastach, na niektórych campingach i przy popularnych plażach często ustawiane są fontanny z filtrowaną wodą pitną. Australijczycy świętują wszystkie najważniejsze wydarzenia rodzinne i uroczystości przy grillu, czyli barbie (barbeque, BBQ). Boże Narodzenie też spędza się przy grillu i jest to lunch, a nie kolacja. Często z chłodzącymi bąbelkami, przy basenie lub w ogrodzie, w klapkach i krótkich spodenkach. Świątecznymi potrawami narodowymi są między innymi ogromne krewetki podawane na zimno z sosem koktajlowym oraz słynny tort bezowy Pavlova, przybrany najświeższymi tropikalnymi owocami, między innymi ukochaną przez Australijczyków marakują.
Boże Narodzenie w japonkach
Skoro już o Świętach mowa, to wspomnę jeszcze, że pomimo wysokich temperatur, w przestrzeni publicznej pojawiają się choinki, w radiu lecą kolędy, a Australijczycy dekorują domy światełkami z podobnym zacięciem jak Amerykanie. Czasami można zobaczyć dmuchane kangury ciągnące zaprzęg świętego Mikołaja zamiast reniferów. Może was to zdziwi, ale nawet w Australii da się kupić żywą choinkę – nam się to udało w zeszłym roku i choć to inny rodzaj sosny, to niezaprzeczalnie pozwoliła mi choć trochę poczuć tę świąteczną atmosferę, za którą co roku tak bardzo tęsknię. I choć uwielbiam australijskie lato, to do upalnych Świąt pod palemką chyba nigdy się nie przyzwyczaję.
Piaszczysty, gorący Outback
Jednak Australia to nie tylko plaże, palmy, wielkomiejskie życie i popijanie drinków na jachcie 😁 Zdecydowana większość tego kraju to pustynia, choć praktycznie niezaludniona w porównaniu z wybrzeżem. Na opowieść o australijskim Outbacku przyjdzie pora, ale póki chcę się z wami podzielić kilkoma wspomnieniami z najbardziej epickiego roadtripu, jaki do tej pory miałam okazję zrobić w Australii. Przejechaliśmy wtedy latem przez środek kraju, od Adelajdy do Alice Springs. Po drodze zobaczyliśmy Uluru, widok, którego nie zapomnę nigdy, ale nigdy też nie zapomnę tej temperatury. Część szlaków była zamknięta z powodu gorąca, ja musiałam owinąć sobie chustką całą twarz, bo nie byłam w stanie znieść wszechobecnych much, czułam się jak pijana. Na australijskiej pustyni piach jest jaskrawoczerwony, niesamowicie kontrastuje z błękitem nieba i sporadyczną roślinnością. Jest przeraźliwie gorąco, ale i sucho, więc jakoś łatwiej znosi się te temperatury. W miastach takich jak Coober Peedy, największym ośrodku wydobycia opali na świecie i miejscu, gdzie kręcili Mad Maxa, ludzie mieszkają w nowocześnie wyposażonych, wykutych w skałach jaskiniach, żeby schronić się przed gorącem. Nie ma ani jednego drzewa. Pole golfowe to piach i czarny żwir. Stacje benzynowe zdarzają się co 400 kilometrów. Muchy są wszędzie.