Blog posts

Emigracja. Akt szósty. Interludium.

Emigracja. Akt szósty. Interludium.

Australia, Emigracja

Warszawa, listopad 2015. Jest bardzo zimno. W mieście nie widać wprawdzie śniegu, ale temperatura spadła do kilku stopni poniżej zera, powietrze jest wilgotne, co sprawia, że chłód przeszywa kości. Gdy prawie 2 dni później wyląduję na lotnisku w Sydney, w Australii będzie zaczynało się upalne, parne lato.

Przyjechaliśmy tu we czwórkę, moi rodzice i siostra. Nie wyobrażałam sobie tego wyjazdu bez pożegnania z nimi. Wynajęliśmy więc małe mieszkanie w centrum, choć, żeby zdążyć na lotnisko, wiedzieliśmy, że raczej nie prześpimy tej nocy: pobudka była o 3:00 nad ranem.

Mój ostatni dzień w Polsce przed przeprowadzką do Australii spędziliśmy szwędając się po stolicy, choć pogoda raczej nie zachęcała do spacerów. Ale były za to gorące pączki i gorąca czekolada, co choć na chwilę pomogło zapomnieć o ogromnym stresie, który w tej chwili udzielił się nam wszystkim, choć nikt nie śmiał powiedzieć na ten temat ani słowa. Wszyscy staraliśmy się być dzielni.

Przecież wiedzieli, że w końcu wyjadę, prawda? Od pięciu lat wszystko na to wskazywało. Australia była w moich rozmowach i w moich snach. Ludzie mi bliscy zdążyli się przyzwyczaić do tej myśli. Na pewno się przyzwyczaili, musieli się przyzwyczaić… A jednak, gdy kupiłam ten bilet w jedną stronę, była ogromna radość i równocześnie ścisk w gardle. To się dzieje naprawdę.

Całe lato tego roku spędziłam na przygotowaniach do wyjazdu i powolnym pakowaniu swojego życia do dwóch walizek. Niewiele ponad kilogram bagażu na każdy rok życia. „Będzie dobrze” – myślałam – „przecież robiłam to już wcześniej”. Owszem, pakowałam manatki na rok do Hiszpanii, potem na rok do Kanady, ale nigdy jeszcze nie pakowałam się na wyjazd bez powrotu.

Zamknęłam działalność gospodarczą (pamiętam, jak wtedy w Warszawie do późnej nocy wypełniałam jeszcze swojego ostatniego PIT-a , którego przekazałam potem tacie do rozliczenia z Urzędem Skarbowym), zlikwidowałam konto w banku (pani, która mnie obsługiwała próbowała mnie jeszcze przekonać, żeby tego nie robić, bo „przecież mogę wrócić”), przekopałam się przez szafę, spakowałam kartony.

W piwnicy naszego mieszkania w Krakowie zostawiłam trochę starych książek i notatek oraz deskę snowboardową z całym śnieżnym sprzętem. Tak jakby te przedmioty miały ochraniać moją pamięć i zapewniać poczucie bezpieczeństwa w głowie, że przecież jeszcze coś tam mam, coś mnie tam jeszcze trzyma. Zawsze mogę wrócić, będę wracać na pewno.

Z racji tego, że pracowałam wtedy jako przewodnik turystyczny i pilot wycieczek, lato było intensywne. Trwał szczyt sezonu, dużo pracowałam, żeby odłożyć jak najwięcej. Pamiętam też, że lato 2015 było naprawdę upalne. Pod koniec sierpnia, gdy pilotowałam duża grupę hiszpańskich turystów, na wrocławskim Rynku było ponad 40 stopni. Musieliśmy się chować w cieniu przy fontannie, bo strasze panie Hiszpanki były bliskie omdlenia. Te zlecenia były świetną okazją do spotkań z przyjaciółmi rozsianymi po całej Polsce – był Wrocław, była Warszawa. We wrześniu był nawet Berlin, gdzie nie byłam nigdy wcześniej, a nagle dostałam tam 10-dniowe zlecenie. W Berlinie udało mi się zobaczyć z dobrą koleżanką z iberystyki, z którą nie widziałam się od naszego e rasmusa w Walencji. Te wszystkie spotkania to był bardzo dobry, choć sentymentalny czas. Czułam, że powoli zamykam po kolei wszystkie dotychczasowe rozdziały w moim życiu.

Jednocześnie, było mi wtedy trochę za dobrze. W tym sensie, że coraz bardziej ściskało mnie w gardle na myśl o wyjeździe, choć bardzo chciałam jechać. Ten ostatni rok w Polsce był naprawdę udany, dużo się działo, czułam, że rozwijam się zawodowo. Te wszystkie pożegnania, choć słodko-gorzkie, były dla mnie źródłem dużych wzruszeń, jeszcze bardziej zaczęłam doceniać moc przyjaźni. Równocześnie, ta atmosfera stawała się wręcz niebezpieczna – łatwiej jest wyjechać, gdy nie ma się nic do stracenia. Choć tak naprawdę, gdy myślę o tamtym okresie z dzisiejszej perspektywy, zdaję sobie sprawę z tego, że był on wyjątkowy między innymi właśnie dlatego, że wyjeżdżałam. Niestety, mamy tendencję do tego, że najbardziej zaczyna nam na czymś zależeć, gdy strata wydaje się nieuchronna. I najbardziej doceniamy dopiero to, co już straciliśmy. Gdyby nie wyjazd, nie byłoby tych wszystkich spotkań, tych emocji. Gdyby nie ten wyjazd, być może nigdy nie przeprowadziłabym pewnych ważnych rozmów z najbliższymi. Być może nigdy nie usłyszałabym od kilku osób, że jestem dla nich ważna. O takich rzeczach się po prostu nie mówi, bierzemy je za pewnik. Jestem też przekonana o tym, że nigdy nie zobaczyłabym łez w oczach mojego dziadka. Ten wyjazd sprawił, że pękły lody. Czasem sobie myślę, że to jest strasznie smutne, że potrzeba do tego czasem aż takiego trzęsienia ziemi.

Jakiś czas temu rozmawiałam z moimi dwiema przyjaciółkami o pożegnaniach, o tym, że jak sobie przypomnę te wszystkie mokre oczy na dworcach pociągowych i lotniskach, to mnie coś rozrywa w środku. A moja mądra przyjaciółka powiedziała, że choć też nie znosi pożegnań i bardzo je przeżywa, to w takich momentach chyba najbardziej czujemy, że żyjemy. Że skoro tak bardzo boli, to znaczy, że to było coś ważnego. I, że chyba lepiej przeżyć swoje życie w ten sposób, odczuwając te wszystkie skrajne emocje, niż nie czuć ich wcale.

Pięć lat później, wydawało mi się, że emigracyjnie byłam już w bardzo dobrym miejscu. Wypracowałam sobie nowe nawyki, była przyjemna, codzienna rutyna, były zaufane kręgi znajomych. Zachwyt nad Australią nie tylko nie minął, ale rósł z każdym rokiem. Mój związek był dla mnie skałą, na której sobie to wszystko zbudowałam. Było stabilnie i pomimo tego, że musiałam w międzyczasie przerobić osobistą tragedię, gdy nagle odeszła moja Mama, w Australii czułam się szczęśliwa.

A potem nagle przyszedł koronawirus i zamknięcie granic. Redukcja etatu, praca zdalna i izolacja. To wszystko sprawiło, że cały ten stelaż, który skrzętnie budowałam sobie przez ostatnie lata zaczął się chwiać i wszystkie te wspomnienia wróciły do mnie ze zdwojoną siłą. Wrócił ścisk w gardle.

W lutym 2018 napisałam bardzo osobisty post pod tytułem Emigracja. Sztuka w Pięciu aktach. W akcie pierwszym napisałam:

„Ogromne poczucie bezsilności, gdy uświadamiałam sobie, że nie mogę tak po prostu w następny weekend wsiąść w tani lot i polecieć do domu. Że to się nie stanie przez najbliższych kilkanaście miesięcy.”

W tej chwili nie mogę nawet wsiąść chociażby i w drogi samolot, a kilkanaście miesięcy wydłuży się do kilku lat.

Do mojej emigracyjnej sztuki w pięciu aktach trzeba więc dopisać interludium.

„Memories are a nice place to visit, but a terrible place to live”

Co teraz?

Ścisk w gardle przeszedł. Kilka miesięcy temu wstrzymał mi oddech, ale w końcu minął, jak to bywa ze wszystkim w życiu. Ten rok był mi potrzebny do tego, żeby zmusić się do odpuszczania. Żeby w końcu zaakceptować fakt, że są rzeczy (bardzo dużo rzeczy!), na które naprawdę nie mam wpływu. I że mam wybór: żyć sentymentalną przeszłością i niepewną przyszłością zatruwając tym samym teraźniejszość sobie i innym, albo w końcu nauczyć się żyć tu i teraz. Od wielu lat wiedziałam, że to jest jedyna droga, ale dopiero ten rok zmusił mnie do tego, żeby nią pójść. Przestać idealizować przeszłość, nie zapomnieć, ale spojrzeć na to wszystko racjonalnym okiem, stać się stoickim obserwatorem.

Nastąpił czas, gdy pierwszy raz w życiu nie mogę nic zaplanować. Choć plany i pomysły oczywiście mam, nic nie jest pewne.

Dziś, gdy patrzę wstecz na tych minionych pięć lat w Australii, widzę przede wszystkim zmianę. Ogromną zmianę w sposobie myślenia, dojrzałość w odczuwaniu świata. W mojej głowie pojawił się wreszcie spokój.

„Stojąc tak, na przeciwpowodziowym wale, wpatrzona w nurt, zdałam sobie sprawę, że – mimo wszelkich niebezpieczeństw – zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku. Że szlachetniejsza będzie zmiana, niż stałość, że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś – będzie trwało nawet wiecznie.” ~Olga Tokarczuk

Australia nauczyła mnie tak wielu pozytywnych rzeczy.

Tego, że zmiana jest dobra, choć każdy się jej boi, jest motorem postępu. Że lepiej żałować czegoś co zrobiliśmy niż nie zrobiliśmy: gdybym nie rzuciła ukochanej pracy jako przewodnik to… po prostu dalej byłabym przewodnikiem w Polsce. I być może to też byłoby bardzo fajne, szczęśliwe życie. Ale na pewno nie trafiłabym wtedy dzięki nowym pracom pod luksusowe namioty w australijskim outbacku albo na Antarktydę. Nie poznałabym osobiście człowieka-legendy, Grega Mortimera, pierwszego Australijczyka który wspiął się na Mt Everest. W 2016 roku podziwiałam jego sprzęt wspinaczkowy w Australian Museum podczas wystawy „50 Greatest Australian Explorers”. Dziś wymieniamy ze sobą maile.

Tego, że nie ma takiej rzeczy, jakiej nie można się nauczyć. Że (prawie) nigdy nie jest za późno. To jest historia mojego nurkowania, o której opowiadałam już nie raz, uwieńczona w zeszłym tygodniu zdobyciem uprawnień Divemastera, na które pracowałam ciężko przez kilka lat. Od wyobrażeń o nurkowaniu na kamieniołomie na krakowskim Zakrzówku do marzeń o Wielkiej Rafie Koralowej. Byle zdrowia wystarczyło, żeby te marzenia spełnić. To jest także historia bardziej banalnych, małych sukcesów, które jednak bardzo cieszą: nauka jazdy dużym campervanem po lewej stronie drogi, babskie roadtripy, samotne podróże, ogarnianie Excela w biurze, poznawanie zawiłości związanych z międzynarodową logistyką morską, przesadzanie kwiatków na balkonie i patrzenie jak rosną. I to ciągłe nie bój się, nie bój się, dasz radę.

Nauczyłam sie jeszcze tego, że ciało ludzkie jest zdolne do wysiłku o jakim nie śniliśmy. Że słona woda naprawdę jest lekarstwem na wszystko: czy są to łzy, pot czy ocean. Że na nostalgię najlepsze jest bieganie i zachody słońca. Że istnieje na świecie energia, która wraca pod różnymi postaciami –  w zwierzętach, w przyrodzie, a czasem jako przypadkowy człowiek, który powie lub zrobi coś, co wydaje się dziwnie znajome, wytrąci z zamyślenia, uziemi.

No i chyba najważniejsza jak dotąd życiowa lekcja z Australii: że życie z kijem w dupie naprawdę nie jest najwygodniejszym rozwiązaniem. Jeśli przeczytaliście ten nagłówek i pomyśleliście „no ale to chyba przecież oczywiste”, to nie musicie czytać dalej. Oznacza to, że jesteście dużo mądrzejsi ode mnie i, że dojście do tej prostej prawdy życiowej być może zajęło wam mniej niż 30 lat.

Mi właśnie tyle mniej więcej zajęło, żeby zrozumieć, że zdecydowanie lepiej żyje się z rozpiętym kołnierzykiem i poluzowaną gumą w majtach. Byłam poważnym dzieckiem, zbyt dojrzałym jak na swój wiek. Byłam lękliwa, raczej nieśmiała, często sztywna, wszystko brałam śmiertelnie serio. Nie pozwalałam sobie na błędy, co więcej, nie pozwalałam innym na ich popełnianie.

Na przykład, nie dopuszczałam do siebie myśli, że jako początkująca tłumaczka mogłabym nie znać jakiegoś słowa (!). Tak, tak właśnie myślałam. Na ostatnim roku uczęszczałam na zajęcia z tłumaczeń symultanicznych, marzyła mi się kariera w Parlamencie Europejskim. Pojechałam nawet specjalnie do Brukseli zobaczyć „moje przyszłe miejsce pracy” i zarezerwowałam krótki tour po budynku, gdzie z namaszczeniem przyglądałam się kabinom tłumaczy. Podobno byłam w tym nawet dobra – tak twierdziła moja promotorka. Jak się możecie domyślić, do żadnej Brukseli nie trafiłam (inna kwestia to to, czy faktycznie jest czego żałować, ale to rozkmina na kiedy indziej). Po części dlatego, że na horyzoncie już wtedy zaczęła majaczyć Australia i moja intuicja podpowiedziała mi wtedy, że to jest dobra ścieżka. Najlepsza, jaką mogłam wybrać właśnie w tamtym momencie mojego życia. Ale wiem też, że nie stałam się tłumaczem w Brukseli między innymi dlatego, że nigdy nie czułam się wystarczająco na to przygotowana. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że czegoś mogę nie wiedzieć i jaki to będzie sromotny wstyd jak nawalę.

Ten sztywny kołnierzyk czasem wciąż mnie uwiera, ale w Australii wreszcie pozwoliłam sobie na popełnianie błędów. Przestałam się wstydzić narażania na śmieszność. Złapałam dystans do siebie, gdy widokiem powszechnym stali się uśmiechnięci policjanci w krótkich spodenkach i na rowerach. Nie potrafię już mówić do przypadkowo poznanych ludzi w moim wieku „proszę pana, proszę pani”. I nie jest to oznaka braku szacunku. Tak jest po prostu normalniej. Bardziej ludzko.

Fascynuje mnie to, ile wcieleń możemy mieć w życiu. Jestem bardzo ciekawa tych, które są jeszcze przede mną. Może za kilka lat przeczytam ten wpis i zdziwię się kim byłam. A może uśmiechnę się z zadowoleniem i pomyślę „co to była za szalona podróż, zobacz gdzie cię doprowadziła”.

Pod koniec zeszłego roku, sprzęt snowboardowy przypłynął po 4 miesiącach z Krakowa do Sydney. W piwnicy zostały już tylko stare pamiętniki.

4 Comments

  1. Aga
    26 listopada 2020 at 07:38
    Reply

    Życie nie jednej osoby byś wypełniła tymi wszystkimi doświadczeniami 🙂 Australia bardzo cię rozwinęła: zawodowo, jako sportowca, ale przede wszystkim jako wspaniałą,mądrą kobietę. W gorszych chwilach wracaj do tego artykułu i przypominaj sobie ile tej emigracji zawdzięczasz! Piękny tekst, gratulacje!

    • Anulla
      28 listopada 2020 at 18:04

      ❤️❤️❤️ zapisuję, przechowuję i będę wracać do tego komentarza. BARDZO ci dziękuję Agnieszka. To naprawdę wiele dla mnie znaczy.

  2. greg
    27 listopada 2020 at 09:45
    Reply

    Tak trzymaj, Córeczko.
    Szukaj, zdobywaj, buduj i… ciągle powtarzaj te czynności, a osiągniesz pełną harmonię w swoim wnętrzu i swoim życiu.
    Wtedy osiągniesz potrzebny wewnętrzny spokój.
    Ściskam i trzymam kciuki za Twoje wybory bo… „Życie to prezent, który rozpakowujesz od nowa każdego dnia.”, więc „żyj jednym dniem”.

    • Anulla
      28 listopada 2020 at 18:05

      Dziękuję Tato. Tak daleko, a tak blisko. Dopóki trwa zachwyt każdego dnia, jest dobrze.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.