Blog posts

Wietnam. Wskazówki praktyczne.

Wietnam. Wskazówki praktyczne.

Podróże za ocean, Wietnam

Miesiąc temu wróciłam z samotej podróży po Wietnamie.

Cieszę się, że zdecydowałam się na ten wyjazd, choć wszystkie towarzyszące okoliczności zdawały się działać na przekór. Plan na Wietnam mianowicie był taki: miałyśmy się tam spotkać z moją siostrą, w połowie drogi. Azja specjalnie nigdy mnie nie ciągnęła, Ola też nie miała Wietnamu na radarze, ale chciałyśmy się spotkać i tak sobie wyliczyłyśmy, że cenowo wyjdzie nam tyle samo zapłacić za bilety dla nas obu do Wietnamu (z Polski + z Australii), ile kosztowałby bilet dla mnie samej gdybym chciała odwiedzić moją siostrę w Krakowie. A Wietnam to to ciekawy kraj, choć muszę przyznać, że ja zainteresowałam się nim dopiero po przeprowadzce do Australii. Poznałam osoby wietnamskiego pochodzenia w pracy, wietnamskie jedzenie jest ogólnie dostępne w Sydney, pamiętałam też piękne zdjęcia mojej dawnej sąsiadki. Tak więc wtedy w listopadzie, gdy o tym rozmawiałyśmy z Olą, dość szybko i spontanicznie zapadła decyzja. Niestety, wydarzył się koronawirus, Ola musiała odwołać wyjazd na kilka tygodni przed planowaną datą, i wszystko nagle stanęło pod znakiem zapytania. Długo zastanawiałyśmy się czy powinnam jechać tam sama, to nie była łatwa decyzja, ale w końcu postanowiłam, że ryzyko nie jest dla mnie zbyt wysokie, a Ola przekonywała mnie, że szkoda byłoby stracić te bilety i dawno zaklepany już urlop.

Tutaj chciałabym zaznaczyć, że wylot planowany był na 26 lutego i nic nie wskazywało jeszcze na to jak bardzo wszystko się zmieni przez nadchodzący miesiąc. Należę do tych osób, które bardzo poważnie podchodzą do wszelkich przepisów (dlatego być może jest mi dobrze w prawolubnej Australii ;)) i przed wyjazdem sprawdziłam wszystkie rządowe zalecenia, Wietnam nie był wtedy nawet na liście państw do których podróżowanie było odradzane. Nie miałam też żadnych problemów z powrotem, nie robiono mi żadnych testów. Gdy wylądowałam z powrotem na lotnisku w Sydney, zapytano mnie tylko gdzie spędziłam ostatnich 14 dni i usłyszawszy „Wietnam”, puszczono wolno.

O samotnym podróżowaniu pisałam już w zeszłym roku, w związku z moim powrotem do Hiszpanii po 10 latach. Jest to temat, na który mogłabym napisać jeszcze wiele. Dość powiedzieć, że Wietnam jest miejscem idealnym dla samotnie podróżującej kobiety. Ale dziś nie o tym.

W Wietnamie spędziłam zaledwie 12 dni i zdaję sobie sprawę z tego, że na temat Azji Południowo-Wschodniej powiedziane zostało już naprawdę wiele, przed mądrzejszych i bardziej doświadczonych w podróżowaniu w te strony świata ode mnie. Dlatego nie będe się wymądrzać, nie traktujcie tego cyklu jako kompletnego (a tym bardziej obiektywnego!) przewodnika po Wietnamie. Niemniej jednak, miałam kilka ciekawych przygód po drodze, o których chciałabym wam opowiedzieć. Kilku znajomych pytało mnie także o wrażenia i rekomendacje, dlatego pierwszy wpis z wietnamskiej serii to krótkie podsumowanie porad praktycznych, które być pomogą wam zaplanować wasz pobyt w tym – jakby nie było – dużym i mocno zróżnicowanym kraju i być może uchronią was przed błędami, które ja popełniłam.

Piszę to z głeboką nadzieją, że jeszcze będzie nam dane podróżować, nawet jeśli to podróżowanie przybierze zupełnie nową formę po 2020 roku.

Co zatem warto wziąć pod uwagę planując wyjazd do Wietnamu?

Po pierwsze: klimat.

Jednym z powodów dla których do tej pory nigdy wcześniej nie wybrałam się do Azji jest jej (w większości) tropikalny klimat. Nie znoszę wilgoci i upałów (tak, wiem, że mieszkam w Australii, ale jednak na południu). Moi znajomi Australijczycy nie wierzą, że do tej pory nie byłam na Bali – dla Polaków wciąż dość egzotyczne, Bali, podobnie jak i Tajlandia, w Australii nie cieszy się najlepszą sławą. Jest to najtańsza wakacyjna baza wypadowa dla młodych Australijczyków szukających wrażeń, całonocnych imprez i taniego alkoholu. No i te zdjęcia na Instagramie… [sarkazm]. Równocześnie, wiem, że Bali może być piękne i dzikie, trzeba tylko wiedzieć gdzie szukać.

Wietnam ze względu na swoją dużą rozciągłąść równoleżnikową oferuje zupełnie inne warunki klimatyczne na dość górskiej północy w kontraście do tropikalnego południa. Warto o tym poczytać zanim zaklepiecie swój urlop i zdecydujecie się na ostateczną trasę. Ja od początku wiedziałam, że muszę unikać azjatyckiego lata, i nawet pomimo tego, że leciałam tam pod koniec lutego, postanowiłam zrezygnować z południowego Wietnamu.  Wylądowałam więc w Hanoi, i stamtąd miałam też wracać, ale przez koronawirusa Vietnam Airlines pozmieniały rozkład lotów i ostatecznie do Sydney wracałam z Ho Chi Min City (Sajgon). Przez chwilę kusiła mnie myśl, żeby coś tam zwiedzić i zatrzymać się na kilka dni, skoro „los tak zarządził”, ale teraz naprawdę cieszę się, że tego nie zrobiłam: 9 marca (=tzw. pora „sucha” w klimatach monsunowych) w Ho Chi Min było 35 stopni i wilgotność powietrza jakby 300%. Poza klimatyzacją spędziłam może 10 minut, przemieszczając się z dwoma plecakami między lotniskowymi terminalami i to wystarczyło, żeby mieć dość tego miasta. Wysokie temperatury jeszcze jakoś zniosę, duchoty nie jestem w stanie wytrzymać. Nie wiem, czy to jest mój osobisty problem ze szwankującą termogerulacją dość powiedzieć, że czuję się od razu chora, jakbym majaczyła w gorączce i do absolutnie niczego się nie nadaję. Dlatego zastanówcie się dwa razy, czy warto. Jeśli lubicie upały i tęsknicie za latem to jak najbardziej, mogą to być wasze wymarzone wakacje, na południu Wietnamu są ponoć najpiękniejsze plaże. Ale mi upał kojarzy się raczej z rozkładem i insektami, a plaże w Wietnamie nie są w stanie przebić ani moich 7 plaż pod domem, ani lokalnej dla Europejczyków Sardynii, dlatego z ogromną przyjemnością skupiłam się na mglistym i dość deszczowym Wietnamie północnym.

Punkt widokowy Hang Mua w Tam Cốc-Bích Động, na południe od Hanoi

Transport

Przyleciałam do Hanoi późnym wieczorem, lotnisko Nội Bài znajduje się około 50 min od centrum miasta. Jeśli chodzi o taksówki, to niestety zdarzają się drobne oszustwa, czyli żerowanie na naiwności turystów, którzy nie ogarnęli jeszcze przelicznika wietnamskich dongów, przyspieszanie taksometru, itd. Dlatego dla świętego spokoju polecam zarezerwować sobie transfer z lotniska z wyprzedzeniem, szczególnie jeśli lądujecie nocą. Ja skorzystałam (po raz pierwszy zresztą) z serwisu oferowanego przez Booking.com i byłam bardzo zadowolona. Cena niższa niż ta standardowo oferowana przez hotele (USD $15 vs. USD $20), uprzejmy kierowca, który czekał na mnie nawet pomimo długiej kolejki do immigration. Dobrą opcją jest też wykupienie transferu z lotniska w pakiecie z biletami lotniczymi (ja skorzystałam np. z serwisu VietJet, kupując bilety z Hanoi do Da Nang). Jest to tańsza opcja, zgarnie was wygodny, klimatyzowany shuttle bus, jedyna różnica polega na tym, że odbiór / drop off nie będzie bezpośrednio z hotelu tylko z kilku wyznaczonych miejsc w centrum Hanoi. W ciągu dnia – nie ma problemu, nocą nie chciało mi się chodzić po nieznanym mieście z plecakami.

Zdecydowanie za późno dowiedziałam się o jeszcze jednej bardzo popularnej w Wietnamie alternatywie dla taksówek – Grab. To coś jakby Uber Południowo-Wschodniej Azji (powstał w Malezji w 2012), przy czym oprócz typowych usług samochodowych, w swojej ofercie ma także skutery, którym kierowcy nie tylko przewożą pasażerów, ale także dostarczają jedzenie (jak Uber Eats) ale i na przykład przesyłki i ważne dokumenty. Samochody i skutery są dobrze oznaczone, wszystko w kolorze zielonym. Za kilka dolarów możecie przemieścić się po większości znanych miast Wietnamu (Hanoi, Ho Chi Minh, Hoi An, Ninh Binh, Hue, etc.). Plus za to, że można także zapłacić kierowcy gotówką (nie musicie podpinać swojej karty do płatności w aplikacji).

Ja skorzystałam z Grab tylko raz, w przedostatni dzień jadąc z plaży Ang Ba do centrum Hoi An skuterem, nie wiedziałam o tej aplikacji wcześniej i przejazd zamówiła mi właścicielka B&B, w którym się zatrzymałam. Ściągnęłam potem Grab na swój telefon i zarejestrowałam się przy użyciu mojej wietnamskiej SIM karty, ale wydaje mi się, że bez problemu można to zrobić także używając zagranicznego numeru telefonu. Niemniej jednak, biorąc pod uwagę to, że będziecie potrzebowali internetu, żeby z aplikacji skorzystać, polecam wyposażyć się w wietnamską SIM kartę zaraz po przyjeździe (dla orientacji, karta z 9Gb dostępem do danych komórkowych kosztowała mnie ok. USD $10 na recepji hotelu w Hanoi, przypuszczam, że da się nawet taniej, a zużyłam max 2Gb podczas całej tej podróży, głównie korzystając z Google Maps i Instagrama). Zasięg jest czasem lepszy niż w Australii 😉


Parking rowerowo-motocyklowy przed wejściem do buddyjskiej pagody Bich Dong, okolice Tam Coc

Wiza

Aby wjechać do Wietnamu trzeba mieć wizę, proces ubiegania się o nią jest bardzo szybki i wszystko odbywa się elektronicznie. Będziecie jedynie potrzebować paszportu ważnego przez co najmniej 6 miesięcy po dacie planowanego opuszczenia kraju oraz cyfrowego zdjęcia typu paszportowego. Nie polecam korzystania z pomocy pośredników, bo tylko stracicie na to niepotrzebnie pieniądze, naprawdę każdy kto ogarnia po angielsku będzie w stanie sobie sam załatwić tę wizę. Przeznaczcie na to na wszelki wypadek ok 10 dni – tygodnia, ale prawdopodobnie wiza przyjdzie szybciej (ja otrzymałam ją już na drugi dzień). Zapiszcie ją sobie offline w telefonie, a najlepiej wydrukujcie. Wiem, że to oldschool, mi samej zabrakło tuszu w drukarce gdy zostawiłam sobie te sprawy administracyjne na ostatnią chwilę, ostatecznie srogi pan strażnik zaakceptował PDF w telefonie, ale najadłam się niepotrzebnego stresu. Pierwsze zderzenie ze służbami jednego z ostatnich komunistycznych rządów świata, a tu taka wtopa. Nie polecam też opcji „odbiorę sobie wizę po przylocie”, owszem jest taka możliwość (proponowana chyba właśnie przez niektórych pośredników), ale kolejka była tam spora, a potem i tak jeszcze trzeba odstać swoje na przejściu granicznym przy kontroli celnej.

E-visa kosztuje ok. 100 zł, jest ważna przez 30 dni, przy złożeniu aplikacji trzeba znać daty swojego pobytu, miejsce przekroczenia granicy (lotnisko, port, lądowe przejście graniczne-wybór z menu) oraz adres pod którym się zatrzymamy po przyjeździe. Link do oficjalnej strony rządowej, gdzie można złożyć wniosek znajdziecie tutaj.

Uwaga na babcie! Czyli słowo o pułapkach turystycznych.

Każdy ma chyba w życiu taki moment, kiedy dostaje totalnego brain freeze, czy też mówiąc bardziej kolokwialnie pierdolca w głowę i robi coś tak głupiego, tak żenującego, że potem do końca życia nie może sobie tego wybaczyć. Ten moment to było moje spotkanie z tzw. kokosową babcią, a dokładniej dwiema wietnamskimi babciami „sprzedającymi” świeże owoce. Drobne, niewinnie wyglądające kobieciny uśmiechają się do mnie bezzębnie, plecy uginają im się pod ciężarem pękatych cytrusów i dojrzałych bananów, które wdzięcznie balansują na tradycyjnych, drewnianych nosidłach. „Foto, foto”, i ten zachęcający do współpracy gest. No jakże mogłabym odmówić. Robimy sobie foto, jedno, drugie, trzecie, i tylko tak jakoś podejrzanie patrzy na mnie para młodych turystów siedzących w kawiarni obok. Siadam na krawężniku, teraz babcia robi mi zdjęcie w kapeluszu wraz ze swoją towarzyszką. Podejrzane jest już to z jaką wprawnością obsługuje mój aparat. Chwilę później ładują mi już do torby owoce: liczi, drobne krągłe banany lady fingers i jeszcze jakieś bardzo dziwne coś, co wygląda jak sucha, zdrewniała jarzębina (co ciekawe, zobaczyłam znów to co s niedawno w supermarkecie w Sydney, ale dalej nie wiem co to). I nadchodzi wreszcie ten moment. Moment zapłaty za moją bezmierną głupotę, ocean naiwności, debilizm do kwadratu. 200 tysięcy dongów!!! To jest około $15 dolarów australijskich. Najdroższe liczi świata. Wiem już, że jestem krojona, próbuję się jeszcze bronić, bo znam wartość tej waluty. Próbuję zbić do połowy. „100 tysięcy dongów!”. Ale babcie wyciągają rączki, krzyczą że są przecież dwie. Poddałam się. Mogłam oczywiście nie zapłacić, zrobić raban, uciec, nakrzyczeć, kopnąć te pieprzone liczi z półobrotu. Nie zrobiłam tego, bo pokornie uznałam, że po chamsku mi się należało. Ex-przewodnik i pilot wycieczek z 10-letnim doświadczeniem, jedna trzecia życia spędzona w branży turystycznej, ostrzegając naiwnych turystów przed podobnymi akcjami. A tu chwilę potem uśmiecham się jak idiotka do bananowej babci. Tak więc pamiętajcie o mnie i moich 15 dolarach gdy uśmiechnie się do was wietnamska babuszka. Są inne sposoby, żeby wesprzeć lokalną społeczność. Chociażby poprzez jedzenie w miejscach, gdziejadają lokalesi, robienie zakupów na targu, kupowanie tradycyjnego rzemiosła. Ale proszę was. NIE IDŹCIE TĄ DROGĄ!

Z okazji mojej bezmiernej głupoty, przed wami oto premiera jednego z najdroższych zdjęć świata. Zapraszam do podziwiania, salwy śmiechu dopuszczone. I do usłyszenia w kolejnym odcinku.

2 Comments

  1. Abia
    30 kwietnia 2020 at 20:37
    Reply

    kokosowe babcie 😀 Nie przesadzaj to nie była aż taka wtopa, śmieszna historyjka, zdjęcie ładne 😉

    • Anulla
      2 maja 2020 at 13:10

      dziękuję! wiadomo, do kokosowych babci podchodzę z dystansem i przymrużeniem oka. Dokładnie tak jak mówisz – zabawna historia, jest co powspominać.

Skomentuj Abia Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.