Lądując w Hanoi pod koniec lutego, tuż przed północą, nie wiedziałam tak naprawdę czego się spodziewać. Nigdy wcześniej nie byłam w Azji, i przyznam szczerze, że nawet mnie do niej nie specjalnie ciągnęło. O powodach dla których padło na Wietnam pisałam w poprzednim poście z tego cyklu. Kilkoro moich przyjaciół było w Wietnamie już wcześniej i to za ich namową postanowiłam zrezygnować z Ho Chi Min City (Sajgon) i poleciałam prosto do Hanoi.
Pierwszy obrazek, który zapamiętałam? Skutery. Hałas. Zgiełk. A było już naprawdę późno. Zupełnie nie moje klimaty, ale przyznaję, że na początku jest w tym jakiś hipnotyczny urok. Przemieszczaliśmy się obrzeżami Hanoi, kierowca taksówki był bardzo uprzejmy, ale praktycznie nie mówił po angielsku. Próbowałam uskutecznić krótki australijski small talk, ale bezskutecznie. Dowiedziałam się tylko tyle, że kierowca jest z Hanoi, nie byłam w stanie już ustalić jaka jest populacja miasta (okazuje się, że 8 mln, nie wliczając w to zewnętrzej strefy metropolitarnej). Po drodze był wypadek z udziałem kierowcy skutera. Nie wyglądało to dobrze, a widok umundurowanych na zielono poważnych policjantów spowodował, że jakoś odruchowo się wzdrygnęłam.
W końcu dojechaliśmy. Bardzo miły kierowca pomógł mi z dwoma plecakami, z którymi podróżowałam. Myślałam, że wreszcie tym razem spakowałam się lekko i rozsądnie, tylko minimum, które będzie mi potrzebne na najbliższe 12 dni w ciepłym klimacie. Myliłam się. Plecaki ważyły w sumie ok 20 kg, taka waga nie jest dla mnie problem gdy jestem równomiernie obciążona i spokojnie byłam w stanie przemieścić się wszędzie piechotą nawet idąc z tym ekwipunkiem przez kilka kilometrów. Ale wiem, że mogłam spakować mniej: głównie mniej książek i notesów, do których oczywiście nigdy nie miałam czasu zajrzeć. Udało mi się natomiast spisać pamiętnik podróży, pisałam go codziennie, z czego jestem naprawdę dumna, bo ci co mnie znają, wiedzą, że regularność i dyscyplina nie są moją domeną.
Uprzejmi ludzie natomiast to coś co będzie się przewijać regularnie podczas cyklu o Wietnamie. Mówię to bez przesady, bo chociaż podczas wszystkich moich podróży mam wrażenie, że ludzie są na ogół dobrzy i wielokrotnie ktoś wyciągął do mnie pomocną dłoń w potrzebie, to w Wietnamie miałam takich interakcji wyjątkowo dużo.
Pierwszą pomocną dłoń wyciąga do mnie młody recepcjonista z hotelu, w którym się zatrzymałam. Przyznaję, trochę przyskąpiłam i wybrałam bardzo tani hotel, ale za to w centrum miasta. Hotel, a nie hostel, choć podskórnie czułam, że ten drugi (nowiutki, niedawno otwarty) oferował o wiele lepsze warunki, czystość i komfort. Nie miałam jednak ochoty na rozpakowywanie się po cichu nocą w wieloosobowym dormie, narażając się na narzekania pozostałych backpackersów. Młody chłopaczek z recepcji dziwi się, że z Polski, i że samotnie podróżująca kobieta. To pytanie (are you travelling alone?), wraz z pytaniem o to, ile mam lat i czy mam męża i dzieci będzie przewijać się regularnie podczas tej podróży. Recepcjonista pokazuje mi drogę do pokoju, jak się okazuje na 4 piętrze. Windy brak, klatka schodowa jest tak wąska, a kamienne schodki tak strome, że trzeba się tam nieźle nagimnastykować, ale pracownicy hotelu o tym wiedzą, więc natychmiast zostają mi wyrwane z rąk moje plecaki i młody Wietnamczyk sprawnie wspina się do góry. Wchodzę do pokoju, opisanego przez recepcjonistę z zachwytem jako „deluxe double room”, który podobno dostałam w ramach darmowego upgrade’u. Na początku przeżywam lekki szok, że ten oto „deluxe room” to odrapane ściany, rozklekotane okienko z „widokiem” na paskudne wewętrzne podwórko, zardzewiałe rury w łazience i kilka włosów na pościeli. No ale jest łóżko, jest czysta choć mocno zmęczona łazienka, jest sprawnie działające wifi. Nie ma co narzekać. Nagle orientuję się natomiast, że nie zadbałam o jedną, podstawową rzecz w Azji: butelkowana woda pitna. Na szczęście mój recepjonista rzuca się na pomoc i oferuje, że sam przyniesie ją zaraz z recepcji na to czwarte piętro. Przynosi dwie butelki, na koszt hotelu.
Nie mogłam spokojnie przespać tej nocy, ale choć lot z Australii do Wietnamu trwa „tylko” 9 godzin (co w porównaniu z wieloprzesiadkową podróżą do Europy jest dla mnie czasem tak krótkim, że nie warto nawet zasypiać), nie mam jet lagu, może dzięki podobnej długości geograficznej, może dzięki temu, że wylądowałam w nocy i od razu się położyłam… Budzę się o 8 rano, co rzadko mi się zdarza bez budzika, śniadanie jest wliczone w cenę i naprawdę nie mogę narzekać. Jest świeże pieczywo, pokłosie francuskiej dominacji czyli biała bułkobagietka, do wyboru jajko sadzone lub jajecznica i oczywiście fried rice & noodles. Dziwnie było jeść to przed dziewiątą, ale jedzenie było świeże i smaczne. Wróciłam do swojego pokoju, spędziłam kilka godzin robiąc wstępny research i planując gdzie warto się wybrać w pierwszej kolejności, spakowałam się i ruszyłam z plecakami w drogę.
To mój pierwszy dzień w Hanoi i tak naprawdę nie wiem na jak długo się tu zatrzymam. Po raz pierwszy od dawna pozwoliłam sobie na dużą dozę spontaniczności w tej podróży, coś co okazało się potem zbawienne w skutkach. Przed wylotem z Australii zarezerwowałam tak naprawdę tylko 2 pierwsze noce, tę drugą w trochę lepszym hotelu. Postanowiłam więc, że pójdę tam od razu po wymeldowaniu z pierwszego hotelu, żeby mieć to z głowy i nawet jeśli nie pozwolą mi wejść do pokoju przed oficjalną porą na check-in to przynajmniej zostawię tam ciężki plecak.
Hotele znajdowały się jakieś 1,5 km od siebie, szłam więc piechotą i szybko zorientowałam się, że jestem w samym centrum hanojskiego starego miasta, to jest w dzielnicy Hoan Kiem. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to niezliczona ilość małych, ciasnych sklepików, gdzie produkty były upchnięte do granic możliwości. Może powinnam te sklepiki nazwać tak naprawdę straganami, bo ich charakterystyka polega na tym, że nie są oddzielone od ulicy szklanymi witrynami, tylko każdego poranka właściciele odsuwają duże blaszane „żaluzje”, które stanowią jedyną granicę między sklepem a chodnikiem nocą, a gdy te zasłony znikną, stragany dosłowie wylewają się na ulicę. Na ulicy tak naprawdę dzieje się wszystko i bardzo trudno jest mi iść. Po pierwsze, brakuje miejsca na chodniku, bo wszędzie zaparkowane są skutery, setki tysięcy skuterów. Po drugie, wspomniane już stanowiska i kramy z najróżniejszymi różnościami (można tu kupić naprawdę wszystko), po trzecie – całe życie mam wrażenie dzieje się na chodniku. Bawią się tu dzieci, biegają psy, ktoś kończy pranie, ktoś wylewa pomyje po obiedzie, drobna babcia, która na oko ma ze 125 lat po prostu tutaj siedzi i patrzy, zastygła w bezruchu. Co ja bym dała za to, żeby móc czytać w jej myślach, lub żeby chociaż móc z nią porozmawiać.
Nie miałam zbyt wiele czasu, żeby przygotować się do tego wyjazdu i przyznaję że jak zwykle pakowałam się w pośpiechu, nie przeczytałam wiele na temat historii Wietnamu czy chociażby przewodnika po Hanoi ze szczegółami, ale trudno. Postanowiłam odkryć to wszystko trochę po mojemu.
Idąc ulicami zatłoczonego centrum obserwuję bardzo charakterystyczną dla Hanoi architekturę. Budynki starego miasta są dość wysokie i bardzo, bardzo wąskie. Co jakiś czas między kolejnymi kamieniczkami, bo tak to chyba można określić, straszy ciemne, wilgotne przejście na wewnętrzne podwórko (?). Jestem z Krakowa, nie robi to na mnie większego wrażenia, oślizgłe kazimierskie podwórka albo chociażby bramy starych łódzkich kamienic wyglądają równie odstręczająco. Różnica polega jednak na tym, że w Hanoi ten korytarz wygląda jak tunel, jak schron przeciwatomowy. Jest naprawdę długi i bardzo ciemny, trochę straszno tak jakoś. Okazuje się, że podczas francuskiej dominacji właściciele musieli odprowadzać podatek od szerokości budynku, stąd też dość szybko wykształcił się charakterystyczny styl architektury dawnych ulic Hanoi: domy szerokie na około 3 m, ale za to rozciągające się w głąb na metrów nawet… 60! Wizytówką większości budynków jest już wcześniej wspomniany sklep bądź też punkt usługowy lub warsztat. Rodzina mieszka zazwyczaj na górze, a za reprezentacyjnym frontem rozciąga się długie zaplecze, gdzie znajdują się magazyny, skład towarów, przestrzenie o użytku przemysłowym, i tak dalej. Faktycznie, myśląc o moim pierwszym hotelu pamiętam jak parter zaczynał się od recepcji, potem za recepcją był wąski ale długi korytarz, gdzie stały krzesła i kanapy, coś na kształt salonu, potem zaczynała się jadalnia, gdzie rano wystawiano śniadanie w formie bufetu, po drodze do pokoju mijałam 3 albo 4 osobne klatki schodowe (wszystkie wyglądały tak samo, więc raz zdarzyło mi się oczywiście wejść na to nieszczęsne czwarte piętro, ale okazało się, że nie moje), na samym końcu tego labityntu widać było kuchnię na zapleczu.
Słyszałam o ulicach starego miasta w Hanoi, które są dedykowane dawnym rzemiosłom. To prawda: 36 ulic tematycznie związanych z tradycyjnym handlem lub rzemiosłem jakie uprawiano tutaj już od średniowiecza – podział ulic i ich nazwy kształtowały się począwszy od XV w. Prawie wszystkie nazwy ulic starego miasta zaczynają się od słowa Hang, co oznacza „towar” lub „sklep”.
Szybko zorientowałam się, że ulica, po której próbuję się przemieścić to ulica pasmanteryjna. Swoją drogą jest to genialny pomysł: wyobraźcie sobie, że już nigdy nie musicie się zastanawiać gdzie naprawić zepsute buty, gdzie kupić zamek błyskawiczny, materiały budowlane, nową patelnię… tutaj jest naprawdę wszystko: ulica „bambusowa”, gdzie kiedyś produkowano lekkie, zwrotne tratwy do spławiania towarów rzeką, a dziś można kupić na przykład bambusową drabinę; ulica „piwna”, nazwy, której tłumaczyć nikomu nie potrzeba; ulica „metalowa”, gdzie hałas jest straszny, bo garnki klepią. Ale kupicie tutaj foremkę do ciasta w każdym możliwym kształcie jaki wam się zamarzy. Jedną z nastarszych ulic jest Hang Bac, czyli ulica „srebrna”. Już od XIII wieku istniały tutaj warsztaty złotnicze, obecnie oprócz sklepów jubilerskich oraz skupu złota i srebra można tutaj wymienić obcą walutę.
Podczas mojej pieszej trasy po Hanoi przypadkowo natrafiłam na jeszcze jedną ulicę, która – muszę przyznać – głęboko mnie zszokowała, mianowicie: ulica nagrobków. Dziś tworzą ją połączone ze sobą ulice Hang Mam i Hang Bac, które prze wiele stuleci dedykowane były zgoła innej działalności: handlowano tutaj świeżym sosem rybnym (nuoc mam), który jest jednym z podstawowych składników kuchni wietnamskiej. Po 1940, prawdopodobnie w związku z okresem kolonizacji francuskiej, handel sosem rybnym w tej części miasta ustał, pojawiły się tutaj natomiast urny, płyty nagrobne, a nawet trumny – wszystko pięknie wystawione przed warsztatami, szlifowany kamień lśniący w słońcu. Do tego mnóstwo zdjęć – rozumiem, że są to tzw. sample, wzorniki, które można do woli przeglądać aż znajdziemy to co najbardziej nam odpowiada. Nie byłoby w tym wszystkim nic dziwnego, gdyby właśnie nie te zdjęcia: młodzi, starzy, mundurowi… tych było wyjątkowo dużo, przypuszczam, że jest to duży prestiż dla rodziny zmarłego. Nie mogłam przestać myśleć o tym, czy te zdjęcia to osoby żyjące czy faktycznie zmarłe. Oczywiście sam biznes nagrobkowy nie powinien dziwić, ale przyznaję, że przejście tą ulicą pomiędzy kawiarniami, sklepikami i niekończącą się litanią hałaśliwych klaksonów pozostawiła mnie z dość dziwnym uczuciem.
Koncepcja takiego podziału dawnego, kupieckiego miasta, które w ogromnej mierze opierało się na międzynarodowym handlu i transportowaniu dóbr rzeką bardzo do mnie przemawia. Nachodzi mnie jednak także smutna refleksja: ulica „jedwabna” to dziś jeden wielki stragan z tanią, syntetyczną odzieżą lichej jakości. Wspomniana już wcześniej ulica pasmanteryjna to miliony nikomu niepotrzebnych, plastikowych pierdół, podrabianych kryształków „Svarovskiego”, neonowych pomponów… Nie chodzi mi tutaj o idealizowanie jakiejś dawnej przeszłości, której przecież nie znam. Oczywiście, że te ulice w XV-XVI wieku nie były piękne, czyste, pachnące i kolorowe, a ludziom raczej żyje się tu dziś lepiej niż wtedy, ale jakoś smutno mi się po prostu zrobiło na myśl o upadających rzemiosłach, o przyspieszonym tempie życia, o chętnie kupowanych imitacjach dóbr luksusowych, o jarmarcznej jakości sprzedawanych dziś produktów. Zdarzają się oczywiście wyjątki, a Wietnam do dziś jest miejscem, gdzie rzemiosło artystyczne i sztuka użytkowa mają się naprawdę dobrze, to raczej w kulturze zachodniej powoli musimy się uczyć tego od nowa podpytując nasze babcie jak to się robiło kiedyś. Niemniej jednak, mój półtorakilometrowy spacer po ulicach starego miasta Hanoi przypominał trochę wizytę na prowincjonalnym odpuście. A przede wszystkim było tego wszystkiego dla mnie po prostu za dużo, za głośno i za bardzo.
Z perspektywy czasu wiem już, że to był po prostu mój pierwszy azjatycki szok kulturowy, którego tak naprawdę powinnam była się spodziewać. Poza tym nigdy nie lubiłam dużych miast, a im jestem starsza tym bardziej mnie one męczą. Hanoi mnie jednak jeszcze zachwyci i to tego samego wieczoru.