Cykl: 10 najlepszych tras trekingowych w Australii.
Gdzie? Wilpena Pound, Ikara-Flinders Ranges National Park, South Australia
Start szlaku: Wilpena Pound Visitor Centre – kilka opcji.
Jednodniowa trasa do przejścia we własnym zakresie – tutaj.
3-dniowy, zorganizowany Arkaba Walk w wersji glamping – tutaj.
Poziom trudności: 4/5 średniozaawansowany (ekstremalne temperatury, sucho, nierówne podłoże, brak zasięgu, kilka stromych podejść)
Czas i dystans: od 7 do 45 km, w zależności od wybranej trasy
Highlights: kwintesencja australijskiego Outbacku, rzadkie gatunki rodzimych zwierząt (emu, zagrożony yellow-footed rock-wallabie) pozostałości kultury aborygeńskiej, jedyne w swoim rodzaju formacje geologiczne, ucieczka od wszystkiego
Dzisiaj zabieram was w Outback, do Australii Południowej.
Trekking, o którym chcę wam opowiedzieć jest dość nietypowy, ponieważ zostałam wysłana w tę trasę w ramach pracy i – co tu dużo mówić – warunki trekkingowe były luksusowe: był to pierwszy w moim życiu glamping. Jeśli jesteście już choć trochę czasu ze mną, to na pewno zauważyliście, że nie jest to charakterystyczny dla mnie styl podróżowania, ale myślę, że gdyby było mnie stać, to mogłabym się przyzwyczaić 😉
Trasa, którą przeszliśmy w ramach 3-dniowego, zorganizowanego trekkingu (tzw. Arkaba Walk) miała ok. 45 km i prowadziła częściowo przez teren prywatny, ale pierwszą część trasy może zrobić na własną rękę każdy kto zapuści się w te tereny, a naprawdę warto, ponieważ Flinders Ranges to przedsmak prawdziwego, australijskiego Outbacku.
Do tej pory pamiętam, gdy zobaczyłam te ciągnące się w nieskończoność, pyliste łańcuchy górskie w kolorze terracotty z okna samolotu, którym wracałam z Sydney do Polski po mojej pierwszej, 4-miesięcznej wyprawie do Australii w 2011 roku. To był niesamowity widok takiej prawdziwej, niezmierzonej dzikości. Od tamtej pory marzyło mi się, żeby zobaczyć to miejsce na żywo. Kto by pomyślał, że kilka lat później wyśle mnie tam firma, która zatrudniła mnie na moim pierwszym australijskim etacie. Zaufali przypadkowej dziewczynie z Krakowa, która przez telefon zapewniała, że pomimo wschodniego akcentu jej miłość do Australii jest większa niż niejednego Australijczyka.
Żeby dostać się do Flinders Ranges, trzeba najpierw dotrzeć do Adelajdy, stolicy stanu Australia Południowa. Stamtąd wciąż czeka nas 400-kilometrowa przeprawa na północ. Samochodem da się pokonać ten odcinek w około 4 godziny, jadąc główną drogą w kierunku Port Augusta, choć alternatywna, trochę dłuższa trasa przez słynne winnice Barossa i Clare Valley jest o wiele ciekawsza. My natomiast polecieliśmy małą, prywatną awionetką, która wylądowała w maleńkiej mieścinie o nazwie Hawker. Stamtąd jeszcze 40 min busikiem, aby wreszcie dostać się do parku narodowego Ikara-Flinders Ranges. Trasa zaczyna się przy Wilpena Pound Visitor Centre i jej pierwszy odcinek jest dostępny dla wszystkich: jest to krótka wspinaczka na punkt widokowy o nazwie Wangara Lookout (7 km).
Wilpena Pound to pradawna formacja górska o niesamowitym, kolistym kształcie, przypominająca swoim wyglądem krater meteorytowy. Powierzchnia wewnątrz górskich brzegów Wilpeny ma ponad 80 km2 i stanowi naturalny amfiteatr, gdzie zatrzymał się czas. 200 lat temu, pierwsi europejscy osadnicy wykorzystywali ten teren jako ogromną, naturalną zagrodę do wypasu owiec. Próbowano tutaj także uprawiać zboże, jednak klimat, pożary buszu i uboga gleba okazały się zbyt nieprzyjazne.
Dziś, jak sięgnąć okiem, nie widać żadnych śladów cywilizacji, tylko pradawne skały, pomarańczowy piach i eukaliptusy. Krajobraz Flinders Ranges to kwintesencja Australii. Nietrudno wyobrazić sobie jak musiał wyglądać ten kraj 250 lat temu, gdy Europejczycy próbowali przedzierać się przez gęsty busz i palącą pustynię, i wbrew wszelkiej nadziei próbowali ujarzmić suchą jak kość, nienadającą się do żadnej uprawy ziemię. Pierwszymi mieszkańcami tych terenów byli oczywiście australijscy aborygeni, którzy osiedlili się tutaj kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Lud Adnyamathanha („Ludzie Wzgórz”) pozostawił po sobie malowidła w pobliskich jaskiniach, ryty skalne i legendy. Wielu potomków tego aborygeńskiego plemienia mieszka tu do dziś.
Wybierając się do tej części Australii pamiętajmy o tym, że jest to miejsce niedostępne, dzikie i panują tutaj ekstremalne warunki pogodowe. Latem temperatury potrafią osiągać ponad 40°C w cieniu. Zimą natomiast, w nocy nietrudno o przymrozek. Zasięg telefoniczny i internetowy w zasadzie nie istnieją, poza nielicznymi wyjątkami. Stacje benzynowe są oddalone od siebie o wiele kilometrów. Wybierając się nawet tylko w krótką, jednodniową trasę, jak wspomniany już wcześniej punkt widokowy Wangara, trzeba mieć ze sobą wystarczająco dużo wody. Trudność trekkingu w tych okolicach nie polega na jakiś ekstremalnych wzniesieniach w tatrzańskim stylu, ale właśnie na ich niedostępności i dzikości. Jeśli macie więcej siły w nogach, warto wspiąć się na grzbiet okalający Wilpena Pound, aby poczuć się jakbyście stali pośrodku zapomnianej przez człowieka, prehistorycznej krainy – formacje geologiczne widoczne dookoła mają ponad 500 milionów lat. Zaraz za tym grzbietem kończył się pierwszy odcinek naszej 45-kilometrowej trasy. Do tego miejsca może dotrzeć każdy, kto wybierze się na wycieczkę do parku narodowego Ikara-Flinders Ranges. Przez następne dwa dni, nasza trasa przebiegała już przez prywatne tereny rezerwatu Arkaba.
3-dniowy Arkaba Walk był zorganizowany w ten sposób, że każdego dnia przemierzaliśmy ok. 15 km pod okiem doświadczonego przewodnika, dwukrotnie nocując po drodze w tzw. bush camps. Znajdowała się tam kuchnia polowa, miejsce na ognisko i kilka miejsc noclegowych w postaci niewysokiej, wykonanej z blachy falistej platformy, na której kładło się cienki materac i śpiwór. Fragment platformy był zadaszony, aby w razie potrzeby schronić się przed deszczem, ale spało się „pod gołym niebem”. Dodatkowo, w każdym obozowisku był prysznic, co ciekawe – półotwarty, otoczony cienkimi ściankami z blachy tylko z trzech stron, z otwartym widokiem na góry oblane pomarańczowym, zachodzącym słońcem. Trzeba było grzecznie poinformować współtowarzyszy wyprawy, o tym, że zamierzamy wziąć prysznic, aby uniknąć niezręcznych niespodzianek. Miejsca postojowe są zaprojektowane w ekologiczny sposób: do przygotowania posiłków używa się tylko przenośnych palników gazowych. Wodę na prysznic podgrzewa się w metalowym wiaderku nad paleniskiem, a potem zawiesza w metalowej, prysznicowej budce na haku, skąd będzie się powoli sączyć przez sitko przez około 3 minuty, co w zupełności wystarcza, aby poczuć się jak młody bóg po wielogodzinnym spacerze wypaloną, nieubłaganą australijską ziemią.
Zapamiętałam jeszcze ten moment: gdy pod koniec dnia, o zachodzie słońca, dochodziliśmy do kolejnego obozowiska, na miejscu witał nas już drugi przewodnik, który przyjechał tam kilka godzin wcześniej terenowym samochodem i zdążył zastawić stolik australijskimi serami, krakersami i oliwkami. Do ręki wręczał nam wilgotny ręcznik do przetarcia spoconego czoła, a zaraz potem w tej samej dłoni lądował kieliszek najpyszniejszego, dobrze schłodzonego australijskiego wina. Na kolację w półotwartej przestrzeni polowej kuchni podawane były dania uprzednio przygotowane w Arkaba Homstead, czyli budynku dawnego gospodarstwa zamienionym na butikowy pensjonat, w którym mieliśmy spędzić trzecią, ostatnią, noc po zakończonym trekingu. Dwóch młodych przewodników zajęło się szybkim odgrzaniem potraw, które jedliśmy przy blasku świec, ogniska i księżyca.
Nadeszła ta magiczna i zarazem niepokojąca pora dnia, zmierzch, dziwny czas zawieszony gdzieś pomiędzy dniem a nocą, w którym snują się cienie i mocno działa wyobraźnia. Czas, w którym australijska przyroda budzi się do życia: najpierw zaczynają brzęczeć cykady, potem kangury przebiegają łąki dużymi grupami, na koniec pojawia się histeryczna symfonia śmiejącej się kukaburry, najbardziej australijskiego ze wszystkim ptaków. Przerażający i fascynujący zarazem dźwięk, którego nie usłyszycie nigdzie indziej na świecie, tylko w Australii. Połączenie płaczu dziecka z szyderczym śmiechem cyrkowego klauna. Coś co trudno opisać, ale do czego można się przyzwyczaić – w Cronulli, za moim oknem, codziennie około 5 rano rozgrywa się ta symfonia.
W nocy było zimno, bardzo zimno – nie więcej niż 3°C stopnie. Miałam na sobie rękawiczki, wełnianą czapkę, koszulkę i kalesony z nowozelandzkich merynosów, puchową kurtkę i kilka dodatkowych warstw w śpiworze. Wciąż trzęsłam się z zimna, ale nie mogłam napatrzeć się na rozgwieżdżone niebo. Droga Mleczna była jakby trójwymiarowa, wydawała się blisko jak na wyciągnięcie dłoni. Nic nie rozpraszało widoku nocnego nieba, byliśmy bardzo daleko od jakichkolwiek źródeł sztucznego światła, nie przelatywały tędy żadne samoloty, tylko cisza, noc i falujący w powietrzu, niezmierzony, przepastny australijski busz.
Warto było przeleżeć tę noc w półzamarzniętym śnie, aby zobaczyć jak o 6 rano różowe słońce zaczęło powoli spływać w dół skalistej ściany naprzeciwko mojego posłania. Tim, nasz piękny australijski przewodnik, podszedł niepostrzeżenie i wręczył mi do ręki kubek gorącej herbaty. Oddalił się cicho i pozwolił, aby przez następne pół godziny nic nie zakłócało mi tego świetlistego spektaklu. Czy można chcieć czegoś więcej?
Zainteresowanych Outbackiem i podróżowaniem po Australii zapraszam do obejrzenia rozmowy, którą przeprowadziła ze mną Agnieszka z Podróżowanie dla Zwykłych Ludzi.