„Tylko takie miasta są coś warte, w których można się zgubić. W Sienie można zginąć jak szpilka w stogu siana. Na Via Galuzza domy spotykają się łukami, idzie się jak po dnie wąwozu. Pachnie kamieniem, kotami i średniowieczem.”
Zbigniew Herbert, Barbarzyńca w Ogrodzie
To był słoneczny, rześki październikowy poranek. Para Włochów, których poznałam na lotnisku w Rzymie pomogła mi dostać się do Sieny po tym jak samolot Ryanaira po wielu godzinach opóźnienia zamiast dolecieć do Pizy wylądował… na lotnisku Roma Ciampino.
Pamiętam, jak śmiałam się wtedy, że zamiast na Galileo Galilei wylądowaliśmy na Leonardo na Vinci. Taki suchar w wisielczym humorze. Nie wiem czy kogoś z was też to śmieszy, pewnie nie. Niedziela, wcześnie rano. Całą noc spędziłam na lotnisku w Balicach zastanawiając się czy jest sens wrócić się do domu na krótką drzemkę, bo sytuacja (z powodu mgły?) wyglądała naprawdę beznadziejnie i lot co chwila przesuwano na „później”. Ale z racji tego, że dawali vouchery do lotniskowego baru postanowiłam zostać. Parę piw później, do Rzymu przyleciałam trochę wymiętoszona, ale w sumie humor mi dopisywał. W końcu ważne, że urlop, zresztą nigdy nie byłam w Rzymie. Nieprzyzwoicie byłoby narzekać.
Siedzimy więc tak na lotnisku, nic się nie dzieje. Kto był we Włoszech, ten wie jak tam wygląda niedziela rano. Jest jakby zaprzeczeniem niedzieli rano w Cronulii, która jest apoteozą wszystkiego co australijskie: poranny jogging, słońce, brunch. Tutaj wszyscy śpią lub snują się leniwie, jeśli mieli tego pecha, że musieli przyjść do pracy. Zapytaliśmy kilka razy czy wiadomo coś o autobusie, który miał być podstawiony, żeby pasażerowie dostali się do Pizy. Powiedziano nam, że „no będzie podstawiony”. I to by było na tyle. Spojrzałam na mapę. No więc jestem w Rzymie. Celem podróży była Siena, która znajduje się między Rzymem (235 km) a Pizą (120 km), więc nie mam tak naprawdę po co tam wracać iluzorycznym autobusem, który pewnie podstawią w poniedziałek. Trzeba się jakoś dostać prosto do Sieny.
Uruchomiłam wszystkie swoje szare komórki, żeby przemówić po włosku. Uczyłam się wprawdzie tego języka ponad cztery lata i teoretycznie poziom miałam zaawansowany, ale studiując iberystykę za bardzo mieszał mi się z hiszpańskim, a i okazji do rozmów po włosku w Krakowie nie miałam zbyt wiele. Szło mi to więc jak krew z nosa, ale nie miałam wyboru. Trzeba prosić o pomoc lokalesów, jeśli nie chcę spędzić niedzieli na tym zgoła sennym lotnisku.
Ogólnołacińską mieszanką językową dogadałam się z przyjazną parką Włochów, że pomogą mi dostać się pociągiem do Pizy. Po drodze miała być jakaś przesiadka, połączeń do wyboru było kilka, ale nie przejmowałam się tym za bardzo, bo Włosi ogarnęli dla mnie bilety i powiedzieli, że też jadą do Sieny, więc się mną zaopiekują (teraz jak o tym myślę to nie mam pojęcia jak takie zdanie nawet brzmi po włosku, niesamowite do czego zdolny jest ludzki umysł, kiedy się go zmusi do wysiłku).
Pogoda dopisywała, krajobrazy również, uskuteczniliśmy nawet jakąś włoską piccola chiacchierata. Ku mojej uciesze okazało się, że po drodze mijamy starożytne etruskie Orvieto i słynący z produkcji wina region Montepulciano (specjalne pozdrowienia dla mojej siostry Oli 😉 ). Włochów jednak to nie ruszało, mieli już dość. Wracali do domu po urlopie z Krakowa i w pewnym momencie zadzwonili po ojca jednego z nich, żeby jednak odebrał ich z najbliższej stacji, bo nie mają już siły przesiadać się do następnego pociągu. Myślałam, że w tym momencie się pożegnamy, ale Włosi się zlitowali i zabrali ze sobą prosto do Sieny. Wysiadłam w samym sercu starego miasta. Podziękowałam i pomachałam na pożegnanie. Kilka metrów dalej był mój pensjonat.
Było bardzo wcześnie, zdecydowanie za wcześnie, żeby się zameldować. Ale znowu pomogli mi dobrzy ludzie (karma zawsze wraca!) – pensjonat prowadziło starsze małżeństwo, a pomagał im wysoki i przystojny dwudziestoparolatek z Rumunii, Nicola. Wzięli ode mnie walizki, pozwolili przebrać się i orzeźwić w łazience restauracyjnej. Widząc w jakim jestem stanie po nieprzespanej nocy zlitowali się nade mną i powiedzieli, że jak dam im półtorej godziny to spróbują ogarnąć dla mnie pokój do wczesnego zameldowania, żebym mogła się przespać. Byłam wniebowzięta.
Bez ciężkiego plecaka i w letniej sukience wyszłam na ulicę. Powietrze było lekkie, rześkie, jakby górskie. To wiał wiatr / tramontana od stromych toskańskich stoków. Pachniało oliwą, czosnkiem i świeżymi grzybami. Włoska jesień. Na zawsze zapamiętam to pierwsze wrażenie Sieny, ziemiste kolory wąskich, średniowiecznych uliczek i ten zapach smażonych funghi porcini. To był jeden z tych intensywnych momentów, kiedy łapiemy chwilę, jak stopklatkę pod rzęsami.
Ponoć w życiu chodzi o to, żeby spełniać marzenia. Ja najczęściej marzę o podróżach. Takich, do których mnie coś w życiu zainspirowało. Podróżach do miejsc, które kojarzą mi się z czymś wyjątkowym, których cel ma jakieś głębsze źródło. Często są to marzenia sprzed wielu, wielu lat. Pamiętam,uśmiechnęłam się wtedy do siebie na myśl dlaczego akurat tu przyjechałam. Właśnie spełniało się jedno z moich marzeń: pomyślałam sobie wtedy, że jestem prawdziwą szczęściarą, że udało mi się dotrzeć do miejsca, które utkwiło mi w pamięci prawie 10 lat wcześniej.
Podróż do Sieny była już drugą samotną podróżą, której pomysł narodził się w mojej głowie dzięki książce, a dokładniej, dzięki esejom Zbigniewa Herberta. Zabrzmi to może pretensjonalnie, ale jego twórczość miała ogromny wpływ na moją wrażliwość, wyczuliła na niuanse, nauczyła cieszyć się brzmieniem słów. Herbertowi zazdrościłam przede wszystkim tego, że w kilku słowach potrafił zawrzeć esencję, sztuka której chyba nigdy nie uda mi się opanować.
Tutaj ważna dygresja: rok 2018 został ogłoszony rokiem Herberta, a moja najukochańsza Mama wysłała mi 2 opasłe tomiska jego świeżo co wydanej biografii drogą morską, upewniając się przy tym, że książka zdąży na czas – przed moimi imieninami 26 lipca i przed rocznicą śmierci poety 2 dni później. Paczka szła do Australii 3 miesiące, ale doszła na czas ❤
Modlitwa Pana Cogito – Podróżnika to wiersz, który podsunęła mi w gimnazjum pewna bardzo mądra polonistka i który zaszczepił we mnie chęć odkrywania świata. Potem już Herbert zawsze do mnie wracał. Może dlatego, że pisał o tym wszystkim co kocham: o podróżowaniu, sztuce, historii… W liceum był Labirynt nad Morzem, zbiór esejów o kulturach Morza Śródziemnego. Zdając egzamin wstępny na iberystykę jedną z lektur obowiązkowych był Barbarzyńca w Ogrodzie, druga część trylogii, tym razem poświęcona Średniowieczu. Trzecią częścią trylogii jest Martwa Natura z Wędziłem, poświęcona dawnym mistrzom malarstwa holenderskiego.
Nie będzie więc przesadą jeśli powiem, że to dzięki Herbertowi zaczęłam samotnie podróżować.
Zaczęło się od tego kiedy mając 19 lat zaplanowałam swoją pierwszą w życiu podróż solo, do Holandii, zainspirowana Martwą Naturą. Plany podróży musiały jednak ulec modyfikacji, bo w międzyczasie poznałam w Krakowie pewnego Włocha, który postanowił mi towarzyszyć podczas części tej podróży. Niemniej jednak leciałam tam sama, a do Delft i Hagi udałam się bez włoskiego towarzysza.
Wiele lat później, w 2014 roku, po letnim sezonie pracując na kilka etatów jako pilot wycieczek i przewodnik po Krakowie byłam zmęczona. Bardzo zmęczona. Ludźmi, zgiełkiem, Krakowem. Chciałam być sama. Chciałam, żeby było cicho. Zrezygnowałam więc z mojego pierwotnego planu, czyli wyjazdu do Florencji, bo stwierdziłam, że zwiedzając Florencję raczej nie odpocznę od turystów. Wiedziałam natomiast, że chcę jeść pyszne jedzenie, pić dobre wino i mieć słońce w październiku. Dopiero co świętowałam przecież swoje urodziny. Potem przypomniał mi się Herbert i jeden z jego esejów. Siena i Duccio di Buoninsegna. Łagodna, zielonkawa twarz jego Madonny, miękkie pastele malowideł na orzechowych deskach, które przypominały bizantyjskie ikony.
Podróż – marzenie sprzed lat. Nie musiałam się dwa razy zastanawiać. Musiałam zobaczyć ten obraz. Musiałam wejść do słynnej czarno-białej katedry.***
Samotne podróżowanie jest jest dla mnie odzwierciedleniem samotnego wędrowania przez życie. Możemy się chwytać kurczowo innych, ale tak naprawdę poznamy siebie dopiero w tych skrytych momentach kiedy nikt nie patrzy, kiedy jest cicho. Kiedy nie musimy udawać, kiedy łza się zakręci na wspomnienie jakiejś piosenki, kiedy cieszy zapach deszczu na moknącym asfalcie albo kiedy śpiewamy pod prysznicem. Choć na co dzień jesteśmy otoczeni Bliskimi Ludźmi, a Ludzie ci są w naszym życiu bardzo ważni, ukochani, najdrożsi… ci Ludzie też muszą podążać swoimi ścieżkami. Czasami wędrujemy wspólnie, czasami te ścieżki się rozchodzą… w końcu, czasami ci Najukochańsi Ludzie odchodzą bezpowrotnie. I wtedy trzeba nauczyć się postawić ten pierwszy, samotny krok. W Nowe Nieznane, ale zawsze do przodu.