Odkąd wyprowadziłam się do Australii, każdego stycznia robię małe podsumowanie roku. Trochę z ciekawości, żeby zobaczyć ile z marzeń i planów na nowy rok udało mi się zrealizować (chcąc nie chcąc zawsze jest w mojej głowie taka lista), ale coraz bardziej chyba po to żeby przypomnieć sobie o dobrych chwilach, które złożyły się na miniony rok. Jestem niestety tym typem, który choćby niewiadomo ile osiągnął, zawsze skupi się raczej na tym czego nie dał rady zrobić, dlatego te mini podsumowania stały się dla mnie metodą zdrowego „uziemienia”, udowodnienia sobie samej, że pomimo wielu potknięć to był jednak dobry rok, a przede wszystkim przeżyłam go, żeby móc cieszyć się kolejnym i samo to już powinno wywołać wystarczającą wdzięczność.
2019 byl najszybciej pędzącym dla mnie rokiem w życiu. Nawet szybciej niż 2018, a nie sądziłam, że uda się go przebić. Był też rokiem bardzo trudnym psychicznie, wycieńczającym rokiem żałoby (kto czyta bloga, ten wie), więc w sumie cieszę się, że się skończył. Psychika odbiła się na zdrowiu i zaliczyłam rok pełen infekcji, spadku odporności i problemów zdrowotnych, co ostatecznie skończyło sie zakazaniem nurkowania na pół roku i w ogóle odejściem od sportów, które do tej pory uprawiałam, a to dobiło mnie psychicznie jeszcze bardziej, bo sport, czy też ruch w ogóle, to moja sanity, że tak powiem. Rusztowanie, na którym opiera się cała reszta. Wreszcie wychodzę na prostą, od jakiegoś czasu jeszcze znów dbam o dietę, gotuję jeszcze więcej niż do tej pory, co przynosi mi autentyczną radość.
Mam nadzieję, że ten nowy rok będzie przede wszystkim zdrowy, fizycznie i psychicznie. Chciałabym, żeby 2020 był rokiem Dobrostanu.
Idzie nowe, a z nowym zawsze idzie jakaś nadzieja.
Jak podsumować 2019? Myślałam nad tym jakiś czas, przebiegłam w głowie przez wszystkie ważne wydarzenia, miesiąc po miesiącu, wspominając podróże i miejsca, które zapadły mi w pamięć i… doszłam do wniosku, że bez wątpienia miniony rok był Rokiem Przyjaźni.
Przypuszczam, że każdy, kto kiedykowiek w swoim życiu rozważał możliwość emigracji, poczuł choć raz przerażenie na myśl rozłąki z bliskimi. Im dalsza emigracja, tym silniejszy lęk. Pamiętam, gdy w 2015 moje plany wyjazdy do Australii wreszcie się skrystalizowały, a do bliskich mi osób zaczęło docierać, że faktycznie naprawdę wyjadę, zaczął się także specyficzny maraton słodko-gorzkich pożegnań. Choć z moim Australijczykiem byłam już wtedy związana od lat i od dawna powtarzałam, że wyjedziemy, nikt chyba nie traktował tego do końca poważnie, albo po prostu wolał o tym nie myśleć (czytaj – rodzice). Latem 2015 stało się już jasne, że jednak ta abstrakcjyna idea powoli staje się rzeczywistością. W październiku zorganizowałam spotkanie rodzinne z okazji moich urodzin, około miesiąca przed wylotem. Pamiętam jak mój (obecnie już 90-letni już) Dziadek dał mi w prezencie sporą sumę pieniędzy „na start w nowe życie” (osobiście wybrał się do banku i poprosił, żeby wymienono mu polskie złote na australijskie dolary <3 ) oraz swoje zdjęcie z dedykacją „Pamiętaj, masz dziadka”. Rozwaliło mnie to totalnie, poryczałam w jego ramionach. Nigdy wcześniej nie zdażyło mi się popłakać przy Dziadku. Tego wieczora czułam się trochę tak jakbym uczestniczyła w swojej własnej stypie. Pamiętam jeszcze, że dziadek powiedział wtedy, że „do Polski pewnie dopiero przyjadę za 10 lat”. Ma szczęście się mylił, ale rozumiem skąd u osoby urodzonej przed wojną wzięło się takie przekonanie. Mój dziadek jest wyjątkowo postępowy i naprawdę „ogarnia rzeczywistość”, ale myśl o emigracji „za wielką wodę” kojarzy mu się zapewne z czasami, kiedy nasi dalecy kuzyni wyruszali do Ameryki przez obozy uchodźców politycznych w Wiedniu, bądź też w Grecji, z jedną walizką w ręce, bez znajomości angielskiego, przekonani o tym, że wolna Polska nie nastanie już nigdy i do ojczyzny nie wrócą. Większość z nas ma takich kuzynów, mieszkają w Toronto, tudzież w Chicago, w Polsce nie byli od 15-20 lat, niektórzy wciąż nie mogą opuścić kraju zamieszkania jeśli chcieliby tam kiedyś jeszcze wrócić.
Nie będę wam mydlić oczu, po wyprowadzce nigdy nie będzie już tak samo. Przypuszczam, że nawet ci, którzy wyjechali blisko, do Anglii, Holandii czy sąsiednich Niemiec i wracają do Polski chociażby raz w miesiącu i tak czują tę samą obcość, co ja. To jest trudny rozkrok. Już nie tam, jeszcze nie do końca tutaj, a równocześnie jeszcze tak bardzo wciąż tam. Mówią nam „dom to dom”, a jednak trochę już obcy. Ja poczułam się tak naprawdę pierwszy raz w Krakowie obco podczas samotnego, wielkanocnego wyjazdu w zeszłym roku właśnie. Z jednej strony, mamy już na emigracji jakieś swoje nowe życie, z drugiej strony zamroziliśmy wspomnienia z Polski w momencie wyjazdu i wracając wierzymy, wbrew wszelkiej logice, że za każdym powrotem będzie tam tak samo. Czeka nas za to wielkie rozczarowanie. Ludzie, których zostawiliśmy „tam” mają swoje życie, swoje sprawy. Nawet ci najbliżsi, którzy – wiadomo – tęsknią, dla własnego dobra muszą się zająć sobą. Okrutnym i naiwnym byłoby oczekiwanie, że będą na nas zawsze czekać, czuwać, trwać ze świecą w oknie jak żony marynarzy.
Jest jednak małe światełko w tunelu. Paradoksalnie, moje relacje z bliskimi mi osobami niejednokrotnie nabrały głębszego znaczenia odkąd wyjechałam. Pomijam już fakt, że dzięki obecnym technologiom mam wrażenie, że w naszych wirtualnych grupkach plotkujemy z przyjaciółkami o wiele częściej niż miałoby to miejsce w realu. Nagrywamy do siebie wiadomości i naprawdę słyszę wtedy ich uśmiech, słyszę radość lub zmartwienie w głosie. Czuję, że jesteśmy wciąż bardzo blisko.
Miniony rok przyniósł wiele nowych podróży, praktycznie co kwartał leciałam na inny kontynent. 2019 witałam w Buenos Aires kończąc podróż służbową, na Wielkanoc udało mi się skumulować wszystkie możliwe kwietniowe dni wolne od pracy co zaowocowało samotnym wyjazdem do Polski przez Madryt, w sierpniu znów się pakowałam – tym razem, żeby dokończyć podróż poślubną, która została tragicznie przerwana rok wcześniej. Odwiedziliśmy wtedy Szwajcarię, Trójmiasto, Sardynię i Chorwację. Trudno mi tak naprawdę jednoznacznie określić kiedy pojawił się nam w głowie ten pomysł, aby podróż poślubną połączyć ze (zbyt) długo okładanymi już odwiedzinami naszych rozsianych po świecie przyjaciół, ale wydaje mi się, że prawie na pewno był to pomysł Bretta (jeśli jeszcze tego nie wyjaśniłam wcześniej, tak ma na imię mój Australijczyk 😉 ). Jest duszą towarzystwa jakich mało, ma niesamowity dar do skupiania wokół siebie pozytywnych ludzi. I pomimo tego, że im stajemy się starsi, tym robi się to coraz trudniejsze, to wciąż podejmuje wysiłek, żeby zorganizować kolejne spotkanie na przekór wiecznie napiętym grafikom naszych znajomych. Bardzo to w nim cenię.
Whistler Girls
Tak więc w którymś momencie pomyśleliśmy, że przecież moglibyśmy polecieć do Szwajcarii zamiast prosto do Polski, bilety były zresztą tańsze niż skomplikowana trasa do Krakowa przez Warszawę. W Sankt Gallen, godzinę od Zurichu, od niedawna mieszka jedna z moich serdecznych przyjaciółek, którą poznałam jeszcze w Kanadzie w 2013 roku, Gosia. Gosię natomiast poznałam przez kolejną odważną Polkę-Emigrantkę, Igę. Igę znów poznałam w toalecie klubu, w którym bawiłam się na Halloween AD 2012 w Whistler i gdy tylko usłyszałam polski język na tym zimowym końcu świata, wiedziałam, że muszę ją zagadać. Historia tej przyjaźni jest długa i skomplikowana, ale zarazem bardzo piękna. Każdą z nas rzuciło w zupełnie innym kierunku, Iga wylądowała w Sztokholmie, Gosia długo podróżowała i przez Indonezję trafiła nawet w pewnym momencie do Australii, w końcu osiadła w Szwajcarii, gdzie założyła rodzinę. We wspólnym gronie nie widziałyśmy się od czasów Kanady, czyli już ponad 6 lat. Nie sądziłam, że uda nam się znowu spotkać we trzy, a jednak. Gosia ugościła nas wszystkich wraz ze swoim mężem i córeczką, Iga zjechała ze Szwecji ze swoim ukochanym i było to naprawdę wyjątkowe, ciepłe spotkanie przy przepysznie zastawionym stole. Na drugi dzień wybraliśmy się wszyscy w góry piękną alpejską trasą i spędziliśmy noc w schronisku nad jeziorem. Ta noc zbliżyła nas do siebie jeszcze bardziej (dosłownie), ponieważ jak się okazało 6-osobowy dorm w schronisku w wersji szwajcarskiej to… 6 materacy położonych koło siebie na podłodze. Od tamtej pory nie mamy już przed sobą żadnych tajemnic 😉 Ten kilkudniowy pobyt w Szwajcarii tak bardzo dobrze nam zrobił, że postanowiliśmy, że co rok lub dwa spróbujemy nasze wspólne spotkania powtórzyć. W tym roku mamy nadzieję zobaczyć się w Sztokholmie.
Rzuć wszystko i wyjedź… gdziekolwiek
Dustin to Australijczyk maltańskiego pochodzenia, bliski przyjaciel Bretta. Zabawne, że gdy jeszcze mieszkałam w Polsce nie poznałam osobiście żadnego maltańczyka, nigdy też nie byłam na Malcie. A w Australii Maltańczyków jest co nie miara. Tak samo jak Macedończyków i Libańczyków (których też nigdy w Europie nie miałam okazji poznać). Zresztą kogo tu nie ma. Ale do rzeczy, Dustin po fachu jest hydraulikiem, z zamiłowania muzykiem, i całe swoje życie spędził w Australii. Kilka lat temu zmarł jego ojciec, przez jakiś czas borykał się z osobistymi problemami. W końcu postanowił wziąć się w garść i zmienić coś w swoim życiu. W międzyczasie pojawiła się także miłość, a niedługo potem pierworodny synek. 2 lata temu Dustin sprzedał wszystko co miał, kupił stary jacht w Chorwacji i wyprowadził się tam ze swoją młodą rodziną, żeby założyć własny biznes. Obecnie mieszkają pod Szybenikiem, gdzie Dustin dogląda prac nad łodzią. Była w opłakanym stanie i chyba nikt nie wierzył, że ten szalony pomysł ma jakiekolwiek szanse na powodzenie. Było po drodze wiele wzlotów i upadków, prace remntowe wydłużają się o kolejny już sezon, ale gdy niedawno zobaczyłam zdjęcia przed i po, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. To ogromny jacht, który w dużej mierze Dustin wyremontował ciężką pracą własnych rąk. To jedna z tych historii, która albo kończy się druzgocącą porażką albo spektakularnym sukcesem. Ja wierzę, że wreszcie w tym roku stanie na tym drugim. Dustina odwiedziliśmy pod koniec naszej podróży po Europie, mieszkają bardzo skromnie ale i wiele im do szczęścia nie trzeba. Żona bardzo go wspiera w tym projekcie i naprawdę podziwiam ją za odwagę, za to że kilka miesięcy po urodzeniu swojego pierwszego dziecka zdecydowała się na tak ogromną zmianę w życiu, wyprowadzkę do obcego kraju, gdzie nie zna języka, skazana na samotność daleko od rodziny. Czuć jednak, że są tam razem szczęśliwi i pod skórą czuję, że już wkrótce będą królami Szybenika.
Kobiety mojego życia
Samotna podróż do Polski w okresie Wielkanocy naprawdę dobrze mi zrobiła. Zaszyłyśmy się w Bieszczadach na parę dni z moją siostrą, czyli przyjaciółka numer jeden, ale to jest materiał na osobną historię. Udało mi się się spotkać z prawie wszystkimi najbliższymi przyjaciółmi (z wyjątkiem Tusi, bo tym razem ominęłam Warszawę, i Kasi, która ma swoją własną emigracyjną historię – wciąż liczę, że nadrobimy zaległości w 2020). Z Izą, z którą przyjaźń trwa już połowe mojego życia, udało mi się spotkać nawet 2 razy i naprawdę czułam się tak, jakby te wszystkie wspólne wygłupy na Kazimierzu w czasach licealnych były wczoraj. Nagle zrobiła się 2 w nocy, a w Hevre wciąż tłum ludzi, i złapał mnie wtedy ogromny sentyment, bo po prostu nie zdarza mi się to w Sydney. Podczas slajdowiska o Wyspach Cooka, które poprowadziłam w Klubie Podróżników Atlantyda było wiele bliskich mi twarzy (Kamila, Radek, Paulina, to o was – dziękuję!!!). Dzień był przepaskudny, zimny i deszczowy a jednak przyszli i pamiętali.
Agnieszka, bratnia dusza iberystka i przewodniczka, zjechała dla mnie specjalnie z Wrocławia w dziwny, mokry, mało wiosenny dzień. Zjadłyśmy galicyjskie smakołyki na Podgórzu na obiad, wychyliłyśmy kielonka, bo przecież digestivo musi być, nie pamietam jaki miał smak, ale był słodki, gęsty i mocny. Idealny. W nocy dzieliłyśmy hotelowy pokój (co było dziwnym uczuciem, mając na uwadze, że hotel znajdował się niecały kilometr od mojego dawnego mieszkania), ale już nie dzieliłyśmy jednego łóżka, jak to miało miejsce czasami w Walencji podczas Eramusa. Mówią, że pewnych rzeczy po trzydziestce po prostu nie wypada. Agnieszka przezornie, jak to ma ona w zwyczaju, zaopatrzyła się w zatyczki do uszu, bo wiedziała, że chrapię po półrocznym doświadczeniu mieszkania razem. Po wychylonym kielonku udałyśmy się deszczowym krokiem do Drukarni na Nadwiślańskiej, sentymentalne miejsce, bo to w Drukani właśnie (która znajdowała się wtedy jeszcze na Placu Nowym na Kazimierzu) świętowaliśmy pierwszą licealną osiemnastkę, potem już nic nigdy nie było takie samo. W Drukarni pojawiła się wkrótce Kamila, dopełniająca naszą Iberystyczną Trójcę. Kamila od niedawna jest mamą tak więc miałyśmy okazję poznać jej pierworodnego. Pierworodego udało się potem zostawić na parę godzin z tatą, a my spotkałyśmy się na wspólną kolację, pierwszą taką od wielu lat tak naprawdę. Głupie dwie godziny, a jakie ważne. Tyle w nich było treści, tyle uwagi. Autentyczne zainteresowanie, szczere historie, wygłupy jak za dawnych lat i ten moment, kiedy zatrzymuje się na chwilę wszystko dookoła, stopklatka, esencja chwili. Z takich momentów buduję swoje życie. Tylko te stopklatki tak naprawdę się liczą.
Jeden dzień
Miałam kolegę w pracy, który jest przedziwnym typem emigracyjnej historii. Ojciec Anglik, matka Niemka, urodzony w Hong Kongu, od ponad 10 lat w Australii. Jego pierwszym jezykiem jest angielski, ale akcent jest nie do ogarnięcia, słychać, że native speaker ale bez żadnej konkretnej naleciałości. Ten kolega niedawno rzucił pracę, żeby wreszcie zająć się tym co naprawdę lubi i w czym jest dobry czyli grafiką i fotografią. Czasem spotykamy się, żeby pogadać, bo filozoficzna z niego dusza, tak jak i ze mnie. Powiedział mi ostatnio coś co – choć z pozoru banalne – zapadło mi w pamięć. Powiedział, że w ostatecznym rozrachunku, gdy zadamy sobie pytanie o to kiedy naprawdę czuliśmy się szczęśliwi, okaże się, że nie były to jakieś ekstremalne doznania, wyjątkowe momenty, tylko właśnie te zwykłe chwile spędzone z kimś bliskim.
Mówią, że czasoprzestrzeń to konstrukt, pojęcie względne. No bo jak można jednocześnie być tego samego dnia w Australii, a 20 godzin później zaczynać ponownie ten sam dzień, na przykład w takim Buenos Aires? I co stałoby się gdybyśmy już zawsze podróżowali tylko na wschód, czy wtedy żyjemy o jeden dzień dłużej niż inni?
Gdy pierwszy raz przyjechałam do Polski po wyprowadzce, na Boże Narodzenie w 2016 roku spędziłam cały dzień z Mamą. Też byłyśmy wtedy na Nadwiślańskiej w Drukarni. Robiłyśmy rzeczy nieważne. Pączki w pobliskiej piekarni. Kawa. Rossmann. Spacer szaroburym Podgórzem. Powiedziałam jej wtedy, że nie umiem sobie wyobrazić, że tak już zawsze miałyby wyglądać nasze spotkania, raz do roku, tak rzadko, krótko i szybko. Mama powiedziała mi wtedy „ale zobacz jak wyjątkowe się one stają przez to”. Wszystko ma znaczenie, nie ma słów bez sensu. To prawda, przed wyprowadzką rzadko spędzałyśmy w ten sposób wspólnie czas, widywałyśmy się bardzo czesto, ale nie tak intensywnie. Wtedy byłam przerażona na myśl, że przed nami być może jest tylko kilkanaście takich spotkań. Co ja bym dziś dała za jeszcze jeden taki dzień.
Odzyskane Święta
Bron jest Australijką z Perth. Dave jest Irlandczykiem z maciupenieńkiej wyspy Inishbofin przy zachodnim wybrzeżu Irlandii, nieopodal Galway. To, że tych dwoje się spotkało jest tak samo dziwnym zbiegiem okoliczności jak to, że ja 10 lat temu poznałam mojego Australijczyka pod kościołem Mariackim w Krakowie. Bron to wieloletnia przyjaciółka Bretta, który wiele lat temu dzielił z nią i Davem kilka różnych mieszkań w różnych zakątkach Sydney. Byliśmy na ich ślubie na Inishbofin, pod namiotem, na tym końcu świata, gdzie panna młoda szła bosym krokiem po plaży, żeby złożyć małżeńską przysięgę. Od kilku lat mieszkają na północ od Sydney wraz ze swoimi trzema córeczkami, w miejscu, które przypomina raj. Jest tam cicho, dom, który wynajmują stoi nad samą zatoką – to wciąż woda morska, ale można by porównać tamte okolice do swego rodzaju fjordów, ocean wdziera się głęboko, głęboko, aż na obrzeża parku narodowego Ku-ring-gai. Wszędzie widać zacumowane łódki, żaglówki, kajaki… Bron i Dave zaprosili nas wraz z innymi przyjaciółmi na Christmas party w połowie grudnia. Mieliśmy wyjątkowe szczęście jeśli chodzi o pogodę, bo przez większość grudnia całe Sydney spowijał gęsty, gryzący dym, szczególnie na północy. Dużo zresztą rozmawialiśmy wtedy o pożarach, niektórych znajomych dotyczyły one bezpośrednio. Tego dnia było słonecznie i naprawdę gorąco. Bardzo trudno jest zaakceptować to, że dla Australijczyków taka jest właśnie esencja Świąt Bożego Narodzenia. Każdy miał przyrządzić jakąś potrawę, najlepiej z miejsca skąd pochodzi. Ja przygotowałam więc prawdziwy polski sernik – pierwszy raz, ale wyszedł znakomity. Dwóch młodych Argentyńczyków przygotowało bife a la parrilla, Australijczycy – świąteczną szynkę ham off the bone. Nie obeszło się też bez słynnego australijskiego cheese platter w pełnej okazałości – z orzechami, konfiturą z pigwy, cienkimi krakersami.
Bałam się trochę tego spotkania. Bałam się, że tak jak już mi się to zdarzało wcześniej w tym świątecznym okresie, myślami będę gdzieś daleko, nieobecna. Tęskniąca za tym co już nigdy nie wróci, czyli wspomnieniem świąt mojego dzieciństwa. Ale tym razem tak się nie stało. Wciąż nie przerobiłam problemu świąt, ale zaakceptowałam w końcu to, że inne nie znaczy gorsze. Że to nie kolędy i śnieg się liczą. Liczą się ludzie. Liczy się rodzina, a rodzina to nie tylko więzy krwi. Rodzina to ludzie, których do niej zaprosiliśmy i którzy odwzajemniają nasze emocje, z którymi dzielimy ważne momenty, blisko i daleko.
Na te święta bardzo pragnęłam tak naprawdę dwóch rzeczy. Prawdziwej choinki i opłatka. Choinkę zdobył mój mąż, udekorowaliśmy ją pięknie, częściowo ozdobami które przywiozłam z Polski, ale w większości bańkami (tak, jestem z Krakowa :)), które przekazała mi w lipcu kolejna ważna dla mnie osoba, Beata: Polka, którą poznałam w Sydney i przez 4 lata dzieliłyśmy bardzo podobną emigracyjną historię. Beata mieszka już w Moskwie, ale jej stojak na choinkę, lampki i ozdoby przypominał mi o wspólnych wigiliach, które tu spędzałyśmy.
Opłatek wysłała mi Iza. Droga przyjaciółka z czasów licealnych, pamiętała. Opłatek dotarł do mnie w ostatni dzień 2019 roku. Przypomniał o tym co ważne, i że nie jestem sama. Idealne zakończenie tego niełatwego roku.