Właśnie mijają 4 lata odkąd trzymając w drżących rękach bilet w jedną stronę przyleciałam do Australii. To taka mini-rocznica, jedna z kilku, które są w moim życiu ważne. Lubię je celebrować, nadają każdemu roku rytm. Lubię także spoglądać wstecz i przypominać sobie w jakim momencie życia byłam rok wcześniej, jak się wtedy czułam? Czy wciąż mam te same plany, marzenia, nadzieje? Jak bardzo zmieniłam się ja, a na ile wpływ na moją zmianę miało moje środowisko: miejsce, w którym żyję i ludzie, którymi się otaczam.
Tak też i tym razem postanowiłam spojrzeć wstecz i zebrać swoje przemyślenia.
Co się zmieniło?
Po przeprowadzce do Australii zmieniło się bardzo wiele. Nie tylko rzeczy ważne, ale te banalne także, jak chociażby pora roku, w której świętuję swoje urodziny. Australijski październik to wiosna w pełni. Pachnący krzew jaśminu, jak i również skrzeczące wrony pod oknem mojej sypialni, które doglądają piskląt. To dla mnie czas nabierania głebokiego oddechu. W październiku sadzę kwiaty i zioła na balkonie, nie tęsknię za jesienną pluchą, równocześnie przypominam sobie kilka pięknych październików w moim życiu, jak na przykład wtedy gdy brałam udział w Biegu Trzech Kopców w Krakowie, który zawsze wypadał w mój urodzinowy weekend. Czyli jednak tęsknię.
Oczywiście, że tak. Ale to już nie jest ta sama beznadziejna tęsknota jak 3, 4 lata temu. Wtedy zabrakło mi odcieni szarości gdzieś pomiędzy złotymi liśćmi spod Kopca Kraka a fioletowymi kwiatami australijskiej jakarandy. Wszystko widziałam na zasadzie skrajnego kontrastu, a Australia istniała tylko w opozycji do Polski. Negatyw tego co utracone.
Dziś (całe szczęście) jest już inaczej. Już nie porównuję jabłka z gruszką. Każde jest inne i każde na swój sposób smaczne.
Od dzisiaj przez jakiś czas będę się więc z wami dzielić swoimi obserwacjami na temat tego, co mnie w Australii wzrusza i porusza. Oto czego nauczyła mnie Australia.
Lekcja Pierwsza: Ludzie.
Australijczycy nazywają to mateship. Jest to równocześnie jedno z najbardziej nieprzetłumaczalnych, na wskroś australijskich słów.
Australia sprawiła, że poczułam się jakby bardziej częścią społeczeństwa, wyszłam ze swojej egocentrycznej bańki, człowieczeństwo nabrało większego znaczenia. Brzmi patetycznie, wiem, ale to prawda.
Pamiętam doskonale w jak głębokim byłam szoku gdy przyjechałam tu po raz pierwszy dziesięc lat temu i wszyscy wydawali się tak przedziwnie, podejrzanie uprzejmi. Co więcej, patrzyli sobie w oczy, uśmiechali się! I nie mówię tutaj o nawykowym „hi, how are you”, jest to oczywiście wyuczona formułka, na którą po prostu „wypada” odpowiedzieć „good, yourself?” (z czym swoją drogą do dzisiaj mam ogromny problem). Polacy bardzo jej nie lubią, wydaje się nam podszyta niesamowitą sztucznością. Oczywiście, nikt nie twierdzi, że każdy ekspedient, kelner i przypadkowy przechodzień jest tutaj obdarzony jakąś szczególną empatią i naprawdę zależy mu na tym co u ciebie słychać. Polacy bardzo często zarzucają Australijczykom powierzchowność w kontaktach, udawanie, ze wszystko jest ok, ukrywanie swoich problemów, wręcz ich tabuizację. Mi też się czasem zdarza ich o to posądzać. Jednak im dłużej tu jestem, tym mniej się z tym twierdzeniem zgadzam. Owszem, trudno mówi się tutaj o naprawdę poważnych, wręcz intymnych problemach, nawet wśród przyjaciół i bliskich przełamanie lodów zajmuje sporo czasu, a gdy się w końcu przed kimś uzewnętrznimy, to nasz rozmówca często nie za bardzo wie co z tym fantem zrobić. Ale czy w Polsce naprawdę jest inaczej? Ile dulszczyzny przy okazji zamykamy w czterech kątach? I czy narzekanie na wszystko i wszystkich w kolejce do lekarza w państwowej przychodzi jest naprawdę taką świetną alternatywą? Mam co do tego poważne wątpliwości.
Ośmielę się postawić tezę, że Australijczycy mają problem z tym, żeby mówić o swoich problemach, bo jednak większość z nich zdaje sobie sprawę z tego w jak bardzo uprzywilejowanej pozycji się znajdują – społecznej, ekonomicznej, geopolitycznej… nie narzekają, bo wiedzą, że w odpowiedzi usłyszą „też mi problemy pierwszego świata”. No bo jak to tak narzekać mieszkając w ‘the Land of Plenty’ [za hymnem Australii]. I czy w ogóle można mieć depresję w kraju gdzie non stop świeci słońce, a więc i witaminy D powinno być pod dostatkiem, palmy rosną w ogródku, nie ma smogu. Wstyd, nie wypada. Za to my Polacy, my mamy na co narzekać. Przecież żaden naród nie został tak rozjechany, tak ukrzyżowany, tak zmasakrowany jak my. No żaden! Zapominamy tylko o tym, że Australijczycy borykają się równocześnie z problemami, których my nie mamy i być może nigdy w Polsce mieć nie będziemy, jak chociażby ekstremalny klimat, który właśnie wywołał megapożary buszu, trawiące od kilku tygodni wschodnie wybrzeże. Brak wody i problemy z dostawą prądu w wielu izolowanych częściach australijskigo Outbacku. Dylematy związane z tym jak pomagać rdzennej ludności i naprawić błędy przeszłości. Odległość, koszmarna odległość do wszystkiego i wszędzie. Jedne z najwyższych na świec ie cen nieruchomości, prądu, gazu, usług… Mogłabym tak dalej.
Ludzie to po prostu ludzie: nie ważne w jakiej szerokości geograficznej, cierpią tak samo jak odchodzi bliska osoba, tak samo martwią się o przyszłość, chcą jak najlepiej dla swoich dzieci.
I tutaj przechodzę do sedna mojego pseudofilozoficznego wywodu: wbrew pozorom, pod kołderką powierzchowności i znienawidzonej przez Polaków politycznej poprawności, Australijczykom naprawdę zależy. I tutaj jest zonk. Bo nam jest naprawdę ciężko pojąć chociażby ideę wolontariatu dla lokalnej społeczności. Polacy, owszem, potrafią się jednoczyć i robimy to pięknie. Zazwyczaj jak wszystko się wali lub gdy jest już za późno. Wtedy jesteśmy naprawdę solidarni, potem piszemy o tym epopeje narodowe i kręcimy dofinansowywane z podatków filmy. Ale wydaje mi się, ze jako społeczeństwo nie lubimy małych gestów, które być może mało kto docenia. Nie lubimy się trudzić, kiedy nikt nie patrzy. Nie wiem też na ile w Polsce jest rozwinięta „sąsiedzkość”, mam nadzieję, że jest. W moim starym bloku w Krakowie zawsze pozdrawialiśmy się uprzejmie z sąsiadami, przytrzymywaliśmy drzwi, i tak dalej. Na tym się jednak kończyło. Tutaj zauważyłam, że sąsiedzi naprawdę sobie często pomagają, z zakupami, przesyłkami, podwożeniem włącznie. Choć na pewno zależy to od okolicy, w której przyszło nam mieszkać: im bliżej centrum dużego miasta tym większa anonimowość i zdaje się, że Australia nie różni się pod tym względem od innych krajów.
To co mnie tutaj natomiast bardzo wzrusza to ilość ludzi, którzy sami z siebie mają potrzebę pomagania innym, robią to bezinteresownie, poświęcając kilka – kilkanaście godzin swojego czasu wolnego w tygodniu właśnie na niepozorny, cichy wolontariat. Najczęściej te działania skupiają się wokół instutucji charytatywnych lub związanych z lokalną, że tak powiem „gminą”. Second handy, szkółki surfingu, biblioteki, ochronki dla poszkodowanych w wypadkach drogowych, tudzież pożarach zwierzaków. I nie, nie są to tylko bezrobotni i emeryci, którzy nie mają co zrobić ze swoim czasem wolnym.
Jest tutaj także sporo osób z prawdziwym poczuciem misji, tak mi się przynajmniej wydaje. Kontrolerzy biletów w komunikacji miejskiej, którzy przy okazji grzecznie zwrócą uwagę żeby nie opierać butów o siedzenie naprzeciwko (a przecież ich zadaniem jest kontrolować bilety, nie uczyć savoir-vivre’u). Albo taka sytuacja, której byłam niedawno świadkiem: policjanci podczas rutynowej kontroli w pociągu podmiejskim zauważają bezdomnego, co więcej, rozpoznają go i pytają czy wszystko w porządku (bezdomny często podróżuje na tej linii). Nie patrzą na niego z pogardą, nie wyprowadzają z pociągu bo nie ma biletu, nie odwracają wzroku, nie zatykają nosa. Sytuacja z dzisiaj: na stacji kolejki podmiejskiej siedzi kobieta w średnim wieku, siedzi na ławce jakieś 100 m od pociągu, który zatrzymał się przy peronie nr 1. Podchodzi do niej pracownica kolei i grzecznie pyta czy czeka na pociąg, bo jeśli tak to żeby czasem nie przegapiła tamtego na peronie pierwszym, bo następny dopiero za pół godziny. Kobieta nie mówi za dobrze po angielsku, jest Hiszpanką. Pracownica kolei cierpliwie tłumacy jak może.
Nie, naprawdę nie twierdzę, że w Australii wszyscy żyją ze sobą w przyjaźni i zgodzie jak sąsiedzi z tej sielskiej angielskiej bajki dla dzieci o Listonoszu Pacie. Ale społecznie, sąsiedzko, w przestrzeni publicznej funkcjonuje mi się tu o wiele lepiej.
Co do wyświechtanej formułki „how are you”, oczywiście, mało kto się spodziewa, że odpowiemy szczerze. Że miałam, na przykład, do dupy dzień. Ale kilka razy mi się zdarzyło. Czasami jako eksperyment społeczny, czasem po prostu miałam potrzebę sobie zwyczajnie, po polsku ponarzekać. Zresztą, nie wszyscy odpowiadają kompletnie bez zastanowienia. Mój mąż Australijczyk chociażby, trochę z przekory, odpowiada zazwyczaj w dość ekspresyjny sposób: głośno, z uśmiechem, z przesadą i wyraźnie, co w odpowiedzi wywołuje intrygujące spojrzenie interlokutora. I tak najczęściej zaczyna się rozmowa z nieznajomym, szczera, spontaniczna, zwyczajna. I wiecie co jest w tym najpiękniejsze? Że w zdecydowanej większości przypadków ludzie autentycznie się otwierają. Tak jakby czekali na to kto pierwszy odważy się przełamać te lody. To już nie jest ten znienawidzony small talk, to są autentycznie interesujące rozmowy na tematy ważne i nieważne.
Do tej pory pamiętam jak 10 lat temu, gdy byliśmy w dwumiesięcznej podróży campervanem po Australii, mój (wtedy jeszcze) świeżo upieczony Australijski bojfrend wdawał się w długie, naprawdę dłuuugie rozmowy z przypadkowymi ludźmi, których napotykaliśmy po drodze. Pamiętam, że strasznie mnie to wtedy irytowało, miałam poczucie, że niepotrzebnie tracimy czas na jakieś rozmowy o niczym (tak jakby nam się w ogóle gdzieś wtedy spieszyło). Najczęściej odbywało się to campingach, ale nie tylko. Na przykład, na stacjach benzynowych i w przydrożnych zajazdach spotykaliśmy ludzi o zgoła ciekawych życiowych historiach: był poganiacz bydła Jeff. Jeff jechał truckiem z przyczepami (tzw. roadtrain) z północego krańca Australii na samo południe (3000 km), wiózł ze sobą z tysiąc pięćset sto dziewięćset krów i skutecznie odwiódł nas od pomysłu, żeby zjechać z asfaltowej drogi i towarzyszyć pewnemu szemranemu górnikowi, który „chciał nam pokazać lokalną kopalnię opali”. Tym samym Anioł Stróż Kowboj Jeff prawdopodonie uratował nam życie.
Zdarzyła nam się także inna heca, mianowicie campervan, który odkupiliśmy na tamtą podróż od pewnej rodziny okazał się trochę-bublem, ponieważ zredukowano mu objetość baku na benzynę i jak się później okazało, na jednym tankowaniu byliśmy w stanie przejechać niecałe 200 km. Jak sobie możecie wyobrazić, biorąc pod uwagę australijskie odległości, które mieliśmy wtedy do pokonania, stacje benzynowe wkrótce stały się naszym drugim domem. Żeby nie zwariować, postanowiliśmy umilić sobie te, jakże częste, wizyty prosząc personel o zdjęcie z naszą maskotką podróży: pluszowym wombatem o imieniu Bruce. Ludzie z obsługi nie tylko ohoczo przystawali na ten pomysł, ale co niektórzy prześcigali się w pomysłach jak najśmieszniej wyjść na zdjęciu. Nie wiem, czy w Polsce przeszedłby ten pomysł.
Dziś gdy wracam do Polski staram się zachowywać podobnie, zagaduję ludzi w sklepach, na targu, ucinam sobie pogawędkę z kelnerem. I pomimo wstępnej konsternacji (przypuszczam, że wielu moich przypadkowych rozmówców patrzy na mnie jak na nieszkodliwą wariatkę), ludzie zaczynają się uśmiechać, zaczynają ze soba rozmawiać. Co więcej, ja uwielbiam polskie poczucie humoru, naszą gorzko-słodką ironię, błyskotliwość i „długie nocne rodaków rozmowy”. Jestem bardzo wdzięczna mojemu Australijczykowi za to, że przyczynił się do tego, że odkrywam ludzi na nowo.
Na rozmowach ze znajomymi zyskałam bardzo wiele, straciłam tylko trochę czasu. Niejedną książkę możnaby o tym napisać. Niejedna przyjaźń się w tej sposób zresztą zaczęła, o czym kiedyś mam nadzieję napiszę więcej.