Blog posts

Nadchodzi Rok Tygrysa, czyli podsumowanie 2021 i plany na 2022

Nadchodzi Rok Tygrysa, czyli podsumowanie 2021 i plany na 2022

Australia, Emigracja, Praca w Australii, Przemyślenia

Panta rei. Wszystko płynie. To chyba najlepsze podsumowanie minionego roku. No, może z lekką modyfikacją. Wszystko jest płynne: plany, marzenia, sukcesy, porażki. 2021 to było ciągłe przymierzanie się, podchodzenie, upadanie i podnoszenie się.

2022 trwa od miesiąca i już przyniósł wiele niespodzianek. Według chińskiego horoskopu, zeszły rok był rokiem Bawoła, ale rok który właśnie się rozpoczął jest rokiem Tygrysa. Tygrys to mój znak, dlatego mam nadzieję, że będzie to także mój rok.

Ale najpierw… cofnijmy się o rok, bo jestem wam winna krókie podsumowanie.

Nowy Rok 2021 świętowałam w pięknym miejscu, w Górach Śnieżnych, ale moje myśli były zasnute mgłą tak gęstą jak ta, która spowijała tamtej deszczowej nocy Górę Kościuszki. Był urlop, była wycieczka, było pięknie, a przynajmniej tak się wydawało. Jednak dla mnie to był bardzo dziwny, trudny czas. Odczuwałam wtedy duży niepokój i pustkę, dawno nie czułam się taka przygnębiona. Niby nowy rok, a jednak wokół nie było żadnej nadziei na zmianę. Australia była zamknięta wtedy na cztery spusty, mówiono o tym, że granice międzynarodowe nie otworzą się co najmniej do połowy 2022 roku. Wciąż pracowałam na 3/5 etatu po covidowych cięciach. Było ciężko. Aż nastał taki dzień, że bardzo nie chciałam już tak się czuć. Przegadałam temat z najbliższymi mi osobami, uzyskałam ogromne wsparcie od ukochanego, od przyjaciół, od osób, które znają się na tych rzeczach lepiej niż ja. Podjęłam świadomy wysiłek, aby sobie pomóc i zmienić przede wszystkim moje nastawienie do przyszłości, na którą nie mam wpływu i zamiast tego zacząć cieszyć się teraźniejszością, bo to jedyna rzecz, która tak naprawdę JEST. Zaczęłam rozplątywać ten węzeł, który zacisnął mi się na gardle i na sercu. Udało się. I choć to nie wydarzyło się nagle, a proces odradzania się trwał przez większość minionego roku, to jednak już wtedy, dzięki zmianie nastawienia, pozostałe 3 tygodnie tamtej podróży spędziłam spokojna i było pięknie.

Co się nie wydarzyło w 2021?

Nie wydarzyły się przede wszystkim najczarniejsze prognozy. Granice międzynarodowe Australii otworzyły się już w listopadzie. Szczepionki w końcu dotarły i do nas. Moi bliscy w Polsce wytrwali w zdrowiu. Nie zwolnili mnie z pracy, co więcej, już niecały miesiąc później wróciłam do pracy na pełen etat. To wszystko pokazało mi, że… martwiłam się za bardzo. Byłam pesymistką. A byłam pesymistką dlatego, że bałam się zostać zraniona, bałam się rozczarowań, wolałam sama przygotować się mentalnie na najgorszy scenariusz. Dziś myślę, że mogę powiedzieć, że jestem po prostu realistką. Obserwuję to, co się dzieje dookoła, mało co mnie zaskakuje, jestem w sumie przygotowana na wszystko, ale mam znów nadzieję, mam plany i marzenia. A gdy jedna rzecz się nie wydarza, zamiast rozpaczać, przenoszę całą swoją uwagę na nowe pomysły. Reszta sobie poczeka. Miniony rok nauczył mnie, że kluczem do dobrego życia jest pogodzenie się z tym, że są rzeczy na które nie mamy wpływu. Zdolność adaptacji. Otwarcie się na zmiany. Cierpliwość. Cierpliwość przede wszystkim.

Bo coś jeszcze co się nie wydarzyło, a wydarzyć się miało na dniach to zmiana pracy, o której nieśmiało informowałam was w październiku. Nie chciałam zdradzać szczegółów, bałam się zapeszać, sugerowałam tylko, że chodzi o Antarktydę. Otóż plan był taki, że miałam zamienić etat na pracę kontraktową dla mojej obecnej firmy, która specjalizuje się w komercyjnych wyprawach polarnych. 21 stycznia miałam wylatywać do Chile, a konkretnie do Punta Arenas w Patagonii. Tam miałam wsiąść na statek i pozostać na nim przez 2 miesiące szkoląc się jako przewodnik polarny i snorkellingowy. W listopadzie pojawił się natomiast omicron, klienci zaczęli odwoływać rezerwacje, wszystko się skomplikowało, personel na statku został zredukowany. Na razie więc wciąż pracuję na tych samych zasadach na jakich pracowałam wcześniej, nie narzekam, i cierpliwie czekam na kolejną szansę. Jeszcze się nie poddałam.

Co się udało w 2021?

Tak wiele dobrych rzeczy!

Cały styczeń spędziliśmy jeżdżąc naszym swojskim campervanem po Górach Śnieżnych i południowym wybrzeżu Nowej Południowej Walii. To była wycieczka, która – znowu – według tych wszystkich czarnych prognoz nie miała prawa się udać. Mieliśmy miesiąc wolnego, bo…. w grudniu 2020 anulowała się nam wymarzona podróż na Tasmanię. Byliśmy tak sfrustrowani, że przez kilka pierwszych dni urlopu był foch na cały wszechświat i postanowiliśmy nigdzie nie jechać: w Australii pandemia się dopiero wtedy rozkręcała, pojawiły się lockdowny, granice stanowe zostały zamknięte. Równocześnie grudzień i Nowy Rok to (w normalnych okolicznościach) bardzo popularny czas w turystyce – wakacje, lato. Zarezerwowanie czegokolwiek graniczyło z cudem, bo wszyscy w Sydney wybierali te same miejsca na alternatywny urlop, gdy wszystko inne nie wypaliło. Ale po kilku dniach nam przeszło i znów powiał „kolorowy wiatr”. Tak nazywam to uczucie, kiedy pojawia się w środku nieodparta chęć przygody, zmiany. Tak jakby wołały dalekie krainy. Adventure is calling and I must go. Nie mogliśmy się temu oprzeć. Pojechaliśmy na totalnym spontanie, w przeświadczeniu, że wrócimy do domu po 4 dniach, a zostaliśmy… 4 tygodnie. Wbrew wszystkiemu, za każdym razem udawało nam się znaleźć jakieś przyjemne miejsce na nocleg. Dzięki tłumom w miejscach znanych, odkryliśmy miejsca nieznane, takie jak mniej uczęszczaną, „alpejską” trasę na Górę Kościuszki (Main Range Track) albo ogromne Eucumbene Lake, nad którym po deszczu rozświetliła niebo tęcza, a całe stada kangurów skakały przez wysokie trawy jak w jakimś surrealistycznym filmie, a ja płakałam z zachwytu, że świat jest taki piękny. Potem, jadąc przez wilgotny las deszczowy pachnący jurajskimi paprociami i widłakami, dotarliśmy do nadmorskiego miasteczka Tathra, gdzie jeździliśmy szlakami MTB podziwiając odradzający się las eukaliptusowy (Tathra dwukrotnie ucierpiała podczas pożarów buszu w ostatnich latach). Zielone listki dawały nadzieję. Po drodze do domu zachwycił nas Park Narodowy Mimosa Rocks, tam są naprawdę jedne z najpiękniejszych plaż w całej Australii. To była piękna podróż.

Naładowana pozytywną energią i wypoczęta, w lutym podpisałam kontrakt na pracę dorywczą jako Divemaster. Niedługo stuknie rocznica – obecnie wciąż pracuję dla tego samego centrum nurkowego, w którym zapisałam się na kurs Open Water w 2017. Wtedy myślałam, że będzie to weekendowa przygoda. Ta (pięcioletnia już) przygoda trwa nieprzerwanie do dziś…

W czerwcu wreszcie udało się nam dotrzeć na Tasmanię. Było to wprawdzie 6 dni, a nie miesiąc, ale ta podróż doładowała nam bardzo baterie. Już kilka tygodni później okazało się zresztą jak bardzo to doładowanie było ważne, gdy Sydney wchodziło w najdłuższy lockdown w swojej pandemicznej historii.

Na Tasmanii odwiedziliśmy moich znajomych-przewodników polarnych, których poznałam dzięki pracy. Było wspólne gotowanie, spacery po zimowym Hobart i opowieści przy kominku. Czułam się jak u siebie. To był chyba ten moment, kiedy ostatecznie dotarło do mnie, że przekonanie w jakim żyłam przez wiele moich emigracyjnych lat, a mianowicie, że „tak naprawdę ciekawe rozmowy mogę prowadzić tylko ze znajomymi z Polski” jest… po prostu nieprawdziwe. Zrozumiałam, że ludzie to ludzie. Wszędzie są tacy sami. Trzeba tylko wiedzieć gdzie szukać, żeby trafić w swoje kręgi.

Pogoda była, jak to zwykle na Tasmanii: było zimno i mokro, ale też przepięknie. Dotarliśmy na Tasman Peninsula, czyli najdalej wysuniętą na południe zamieszkałą część Australii, dalej jest już tylko Antarktyda. Widzieliśmy wieloryby i foki. Zwiedziliśmy historyczny Port Arthur. Był wiatr, i morskie opowieści. O tej podróży możecie dowiedzieć się więcej tutaj.

Zanim nastał lockdown całkowity udało mi się jeszcze wcisnąć kilka pięknych nurkowań na moim własnym podwórku, między innymi nocne nurkowanie obok domu, w rezerwacie morskim Ship Rock. Wtedy też po raz pierwszy zobaczyłam na żywo blue ringed-octopus, czyli najbardziej śmiercionośną ośmiorniczkę Australii. Na szczęście nauczona jestem, że nurkując nie dotyka się absolutnie niczego, a po tym jak kilka lat temu poparzyły mnie blue bottles (AKA „Żeglarz Portugalski„), nie wchodzę do wody bez rękawiczek.

W lipcu zdążyłam też zrobić dwudniowy kurs sternika motorowodnego. Był to okres, gdy intensywnie przygotowywałam się do moich planów wyprawy na Antarktydę. Cóż, patent na sternika będzie sobie musiał jeszcze trochę poczekać zanim się przyda, ale przynajmniej nikt mi już tego nie zabierze. Sam kurs zresztą był super, to był jeden z tym momentów, gdy dotarło do mnie jak wiele nowych rzeczy można się nauczyć w krótkim czasie, jeśli tylko nam na tym zależy. To jest naprawdę świetne uczucie, uświadomić sobie, że jeszcze w piątek nie wiedziałam jak uruchomić motorówkę, a w niedzielę wieczorem mogę śmigać po Sydney Harbour.

Potem nastał długi beznadziejny lockdown i tak nam przepadły: rocznica ślubu, moje 35 urodziny i jeszcze ważniejsze Bretta, dużo anulacji, dużo frustracji, sporo starconych pieniędzy. Ale pogoda była ładna zimą, a my mieszkamy w krainie 9 plaż, także grzechem byłoby narzekać.

Zaraz po lockdownie wróciłam do intensywnych przygotowań do mojej wyprawy, bo w październiku miałam już wszystko potwierdzone na papierze (może nawet pamiętacie mój pełną entuzjazmu relację o tym jak to właśnie po latach spełniają się moje dziecięce marzenia?). Zrobiłam więc jednodniowy kurs na uprawnienia do nurkowania w suchym skafandrze (potrzebne do nurkowania w zimnej wodzie). Gdy dotarło do mnie, że trochę szkoda mi kasy na własną łódkę, zaczęłam też intensywnie myśleć nad jakimś innym sposobem zdobycia odpowiedniego doświadczenia i wymyśliłam sobie, że zapiszę się na wolontariat do Marine Rescue NSW. Jest to coś w rodzaju ochotniczego pogotowia ratunkowego na wodzie (działają także w Górach Śnieżnych, na przykład, czyli nie tylko na morzu). Ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu przyjęli mnie od razu, ale do tej pory nie doczekałam się swojej pierwszej służby (grafik jest przepełniony – kto by pomyślał). Zaczęłam tylko teoretyczne szkolenie i… zdążyłam wziąć udział w (bardzo australijskiej) zbiórce datków na Marine Rescue, czyli Bunnings Sausage Sizzle. Najprościej tłumacząc, jest to po prostu niedzielne grillowanie przed sklepem z materiałami budowlanymi typu Castorama. Tak, wiem jak to brzmi. Ale z jakiś nieznanych mi powodów, Australijczycy wprost uwielbiają hotdoga z wołową kiełbaską i smażoną cebulką z samego rana w niedzielę zanim wybiorą nowy kolor farby do przedpokoju i zlew do łazienki.

W międzyczasie jeszcze, też w październiku, otrzymałam wreszcie obywatelstwo australijskie i był to naprawdę wzruszający moment, spinający piękną klamrą tę ponad 10-letnią już przedziwną przygodę, jakiej nie wymyśliłabym sobie w najdziwniejszych snach. Moimi przemyśleniami o tożsamości narodowej związanymi z tym wydarzeniem dzieliłam się z wami w tym poście.

Jakie plany na 2022?

Zeszły rok pokazał mi, że są plany i jest życie. Dlatego na razie zachowam te wszystkie pomysły dla siebie, żeby się znowu nie rozczarować, ale jest tego trochę. Przede wszystkim mam nadzieję wreszcie dotrzeć do Polki, nacieszyć się rodziną i przyjaciółmi. Mam nadzieję spędzić w Polsce Wielkanoc. Bilety mam już kupione, ale chyba jeszcze nie dotarło do mnie to, że to się dzieje naprawdę. W połowie tego roku stuknęłoby 3 lata rozłąki, i powiem wam szczerze, że gdy pakowałam walizki do Australii tych 6 lat temu, to był właśnie ten najczarniejszy scenariusz, który nie dawał mi zasnąć. Ta myśl, że może wydarzyć się coś takiego, co sprawi, że nie będę mogła opuścić Australii i polecieć do Polski. Niestety, ten scenariusz się zrealizował, ale jak widać nic nie trwa wiecznie i póki co plan jest taki, że w kwietniu jadę do domu.

Coś z czego jestem bardzo dumna to to, że zaczęłam nareszcie dbać o swoją przestrzeń i jestem świadoma swojej wartości, np. w mojej obecnej pracy. Kiedyś miałabym ogromny problem z prośbą o podwyżkę, albo o inne benefity, możliwości rozwoju. W tym roku natomiast właśnie udało mi się wynegocjować pozwolenie na kilka miesięcy pracy zdalnej, coś co było do tej pory w mojej firmie nie do pomyślenia. Lobbuję także w innej, dużo bardziej ekscytującej, sprawie, ale o tym opowiem wam dopiero jak się spełni.

Australię opuszczam więc na kilka dobrych miesięcy, uciekam przed zimą i planuję wyjątkowe lato w Europie. Zasmakuję życia cyfrowej nomady, przekonam się, że to prawdopodobnie nie dla mnie, ale możliwości jakie daje mi ten wyjazd są dla mnie bezcenne. Mam nadzieję wreszcie nadrobić 3 lata rozłąki z przyjaciółmi i rodziną i wrócić w kilka ukochanych miejsc.

Wisienką na torcie jest wiadomość z ostatniej chwili: otóż wczoraj, premier Australii potwierdził datę otwarcia granic międzynarodowych dla turystów. Już od 21 lutego, osoby zaszczepione będą mogły przylecieć do Australii na wakacje bez wymogu kwarantanny. To jest wiadomość, na którą czekałam od dawna, bo gdy tylko wrócę do Australii w drugiej połowie tego roku mam zamiar powitać pierwszych turystów i wreszcie zająć się tym co kocham, i co wychodzi mi najlepiej, czyli byciem przewodniczką i planowaniem dla was australijskich przygód. Szczegółowa oferta jest w przygotowaniu, niedługo pojawią się także dość znaczące zmiany na tej stronie, a ja już dziś przyjmuję zapytania o wasze wakacyjne plany w Australii.

Nic więcej nie powiem. Tylko tyle, że czuję, że to będzie naprawdę ciekawy, być może nawet przełomowy na kilku płaszczyznach, rok.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.