Blog posts

Mój tasmański romans.

Mój tasmański romans.

Australia

Był sierpień 2017, czyli australijska zima. Brett powiedział mi, żebym się spakowała na wyjazd, ale nie powiedział dokąd. On uwielbia niespodzianki, ja – nie za bardzo. Ale zaufałam, udzieliła mi się jego ekscytacja. Kilka godzin później wylądowaliśmy w Hobart. Pierwszy raz zarówno dla mnie, jak i dla niego.

Było zimno, ale pięknie. Tasmania od samego początku chwyciła mnie za serce swoją nieoczywistością. Jak wyspiarska mgła, spowija ją jakaś tajemnica. To miasto portowe, pełne nadziei, niespełnionych marzeń i rynsztoku. Ma się wrażnienie, że pachnie grogiem, rybą i solą. Gdy patrzę przed siebie, tam, gdzie otwiera się horyzont, widzę nieskończone możliwości i strach.

Znacie to dziwne uczucie tęsknoty do czegoś, czego sami nigdy nie przeżyliście? Sentyment do minionych czasów, które nie były częścią waszej historii? Nie wiem skąd się to bierze, chyba z opowieści przy ognisku, bajania babci, teatru i niezliczonych wycieczek do muzeów, których nie znosiłam za dzieciaka. Wszystkie te elementy trafiły na podatny grunt – mojej głębokiej wrażliwości i wybujałej wyobraźni. Dość powiedzieć, że zanurzyłam się w nieswoich historiach, tworząc sobie z nich własną mitologię.

Moja wyobraźnia od małego karmiona była opowieściami o dalekich lądach i śmiałych przygodach, na pół-fantastycznymi historiami o prawdopodobnie zupełnie przeciętnych przodkach. Nie widziałam morza do trzynastego roku życia, a jednak w domu grały czasem szanty. Nikt w mojej rodzinie nie był marynarzem, żeglarzem, rybakiem, sporo osób chyba nawet nie potrafi za dobrze pływać. A pomimo to, mi w duszy grały „Morskie Opowieści”.

Piszę o tym w ten sposób, bo próbuję wam przybliżyć to, jak poczułam się na Tasmanii. Nie wydarzyło się tam nic spektakularnego po naszym przyjeździe, nie było efektu „wow”, pogoda była zwyczajna, miasto był spokojne. A pomimo to, ja stałam w zachwycie na drewnianym molo w historycznej części Hobart. Ci co spodziewają się fajerwerków będą zawiedzeni. Ci, którzy spodziewają się obrazków jak z instagrama także mogą poczuć się rozczarowani, bo słońce nie świeci tam za często, jest mokro, zimno i pada. Dlatego trudno jest mi czasem wytłumaczyć moją miłość do Australii osobom, które „widziały już wszystko” i narzekają na monotonię krajobrazu. Australia może i przegra w racjonalnym porównaniu na skalę i miarę – może nie te kolory, może za bardzo wyblakłe. Może niewystarczająco malowniczo. Ale ja wiem, co tam poczułam, i tylko to się liczy. To jest coś, co można kontemplować na zmysły, ale nie na rozum.

Mój stosunek do Tasmanii nigdy zresztą nie będzie obiektywny, bo wydarzyło się tam coś bardzo ważnego w moim życiu. Pierwszego dnia po przyjeździe wspięliśmy się na Mount Wellington, w lokalnym, aborygeńskim dialekcie znaną jako Kunanyi. Nie była to zbyt wymagająca wspinaczka, ale im wyżej szliśmy, tym bardziej robiło się ślisko i zimno. Pojawił się śnieg i wiał tak mocny wiatr, że na szczycie trudno było nam utrzymać pozycję wertykalną. I to właśnie na tym szczycie, w tym przeszywającym wietrze, Brett postanowił mi się oświadczyć. Byłam naprawdę zaskoczona i niesamowicie wzruszona, oczywiście, ale jest w tej historii także rys komiczny – inaczej nie bylibyśmy sobą. Otóż, wiało tak mocno, że Brett prawie zgubił pierścionek, ja nagrywałam śmieszny filmik ze szczytu, i dopiero wiele dni po fakcie zauważyłam na nim bohatera drugiego planu, Bretta, mocującego się z pierścionkiem i wiatrem w tle. Pierścionek był o kilka rozmiarów za mały, a ja miałam spuchnięte od zimna palce, ale udało mi się go założyć. Popłynęła krew, ale co tam, w takich momentach nie czuje się bólu. Zaczęło się robić późno, wiedzieliśmy, że jak zabawimy dłużej na szczycie to przyjdzie nam schodzić po ciemku. Mieliśmy tylko latarki w telefonach, a po drodze naprawdę zaczęła się ślizgawic

I teraz do tej historii wkracza nowy bohater. Wyobraźcie sobie, że schodzimy jako jedyni głupi turyści po zmroku, a tu nagle szlakiem wbiega (tak, wbiega!) pod górę atletyczny facet w średnim wieku (potem okazało się, że miał 50 lat, ale ciężko było w to uwierzyć, był tak wysportowany). Zatrzymał się mijając nas po drodze i, jak to Australijczyk, grzecznie zagadał: „Czy wszystko w porządku? Znacie drogę?”, „Tak, właśnie się zaręczyliśmy, schodzimy powoli do samochodu” – w tym momencie pokazałam mu błyszczący pierścionek na palcu. Gość nam pogratulował, ale na tym się nie skończyło. Zapytał o plany na wieczór. Brett odpowiedział, że mamy zarezerwowaną niedługo kolację, ale jeszcze nie wiemy co potem. Była sobota. Na to nasz przypadkowy nieznajomy odpowiedział „dzisiaj wieczorem, w barze w West Hobart, moi znajomi będą grali muzykę na żywo: folk, klezmer, gitarowe brzmienia, muzyka świata. Jeśli kręcą was takie klimaty to zapraszam, wpadnijcie. Ja tam będę za kilka godzin”. I pobiegł dalej.

Nawet nie wiecie jak żałuję, że nie pamiętam ani nazwy tego baru, ani imienia tego gościa. Dla uproszczenia, dalej będę nazywać go naszym Przewodnikiem na potrzeby tej historii. „Jeśli kręcą was takie klimaty…” – oczywiście, że kręcą mnie takie klimaty! Szczerze mówiąc, to brzmiało jak wieczór idealny. Dla mnie muzycznie, a dla Bretta towarzysko, bo musicie wiedzieć, że Brett uwielbia spotkania z przypadkowymi ludźmi, szczególnie jeśli są to ekscentryczni lokalsi-gawędziarze. Jak się już możecie domyślić, po romantycznej kolacji z okazji zaręczyn, poszliśmy szukać tego mitycznego baru. Trafiliśmy tam z dużym opóźnieniem, ale Przewodnik nie kłamał. Była kapela na żywo, świetny klimat, i on, to znaczy Przewodnik, wywijający na parkiecie w swoim elastycznym stroju z lycry. Tym samym, w którym kilka godzin wcześniej wbiegał na Mount Wellington. W tym miejscu powinnam też chyba zaznaczyć, że nie pił alkoholu. Nie wiem dlaczego czuję, że powinniście o tym wiedzieć, ale mnie chyba ciężko było uwierzyć w to wszystko na trzeźwo.

Po 22:00 cygańskie tańce się skończyły, ale nasz Przewodnik widział w naszych oczach niedosyt nocnego życia Hobart, więc poprowadził nas do (mocno alternatywnego) klubu, o którym wiedzą tylko insiderzy. Zaczęło się robić ciekawie. Ten klub, słuchajcie, udało mi się znaleźć po 4 latach, gdy miesiąc temu w końcu udało nam się ponownie polecieć na Tasmanię. Nie mieliśmy pojęcia, którędy prowadził nas Przewodnik, ani jak się to miejsce nazywało, ale po raz kolejny sprawdziła się metoda na „Google maps”, mianowicie, mam wyjątkowo dobrą pamięć do kierunków i najchętniej odtwarzam przebyte trasy i miejsca, które odwiedziłam szwędając się w wyobraźni po wirtualnych mapach. Kojarzyłam mniej więcej okolicę, w której znajdował się tem klub, ostatecznie zdjęcia z jego strony internetowej potwierdziły moje przypuszczenia. Nazywa się The Grand Poobah. Próbowaliśmy się tam dostać, także w sobotnią noc, ale było już po 1 w nocy i kolejka do wejścia ostatecznie nas pokonała.

Tamtej nocy, po naszych zaręczynach, pamiętam, że Przewodnik pojawiał się co chwilę obok, po czym znikał na parkiecie, wciąż trafiał na jakiś znajomych, a my świetnie bawiliśmy się w swoim towarzystwie. To była naprawdę udana noc, pomimo tego, że w jakimś sensie spędzona we trójkę 🤣 Gdy w końcu zamknęli klub, Przewodnik grzecznie odprowadził nas w stronę naszego hotelu, po czym idąc wzdłuż molo, wskazał nagle na małą żaglówkę. „This is me”. Spojrzeliśmy na siebie z Brettem z niedowierzaniem, było około 4 nad ranem, więc o deliryczną pomyłkę nietrudno. Ale nie, dobrze słyszeliśmy: Przewodnik mieszkał na łódce. Podeszliśmy bliżej, a on szybko się z nami pożegnał, wyściskał, jeszcze raz pogratulował i zniknął nagle w biało-czerwonym, drewnianym kadłubie łodzi. Pufff! Rozpłynął się w powietrzu, jakgdyby ta cała noc się nam przyśniła. Chciałabym móc zobaczyć wtedy swoją minę. Po przespaniu całego następnego dnia zaczęłam krok po kroku odtwarzać w głowie wydarzenia poprzedniej nocy, wciąż nie dowierzając, czy Przewodnik przydarzył się naprawdę. Ale, wyobraźcie sobie, że trafiliśmy na niego ponownie następnego dnia, tym razem już całkiem na trzeźwo, gdy poszliśmy kupić fish & chips na kolację w polecanej przez niego knajpie – zaraz obok jego żaglówki. Tym razem jechał na rowerze. Istniał naprawdę, nie wymyśliliśmy go sobie.

Ale wróćmy na ziemię, wróćmy do Hobart.

Budynki Hobart są dostojne, wybudowane z grubo ciosanego piaskowca. Przypominały mi Europę, Stary Świat, świat jaki znałam, w jakim się wychowałam.

W sercu Hobart znajduje się Salamanca Place: szeroka ulica z frontalnie wybudowanymi kamieniczkami spoglądającymi w stronę portu. Podobno kiedyś ulicy nie było, a domy stały nad samą wodą. Statki zawijające do portu rozładowywały towar bezpośrednio do magazynów znajdujących się w kamienicach. Dziś na Salamanca Place co sobotę odbywa się znany na całą Australię kiermasz lokalnych produktów i rękodzieła. Znajdują się tutaj też kawiarnie, galerie sztuki i klimatyczne bary, wiecie, takie z kominkiem, grzańcem w zimie i ścianami, które mogłyby opowiedzieć najbardziej nieprzyzwoite historie. Portowe tawerny, gdzie 200 lat temu zasiadali do stołu marynarze, przemysłowi magnaci, aktorki, wielorybnicy, prostytutki, oszuści… na tym najodleglejszym ze wszystkich końców znanego ówcześnie świata. I znowu grają mi w uszach te szanty, i przypomina mi się Stary Port na Jabłonowskich w Krakowie.

Nazwa Salamanca kojarzy mi się z Hiszpanią, jako iberystka byłam tą nazwą zaintrygowana. Najstarszy uniwersytet hiszpańskojęzycznego świata, wyrocznia językowa dla 572 milionów ludzi na świecie, posługujących się kastylijskim. Rzeczywistość okazała się dużo mniej romantyczna: chodzi o bitwę pod Salamanką, w której armia angielsko-hiszpańsko-portugalska pokonała armię francuską podczas wojen napoleońskich. Brytyjczycy nigdy nie mieli polotu jeśli chodzi o nazwy geograficzne, może przeszkadzała im w tym kultura protestancka, bo jak popatrzymy na Amerykę Łacińską i to co się tam odjaśniepaniło to głowa mała – Hiszpanie mieli fantazję godną barokowych kościołów: powstały miasta takie jak Buenos Aires (od Matki Boskiej Dobrego Powietrza, czy też „Sprzyjających Wiatrów”), Los Angeles („Miasto Aniołów”), i tak dalej.

Tuż nad Salamanca Place znajduje się historyczna dzielnica mieszkalna Battery Point. To labirynt identycznie wyglądająch uliczek, z identycznie wyglądającymi, drewnianymi domkami, o wypielęgnowanych ogródkach i ażurowych werandach. Jest tak idealnie, że aż podejrzanie. Zdarzają się tutaj też okazałe wille, a wszystko spowite jest znowu tą mgłą i tajemnicą, która zawisła w powietrzu. Stara tawerna znów przypomina o minionych czasach, czasach świetności i plugastwa Hobart. Bo trzeba powiedzieć, że te dwie sfery sprzęgły się na Tasmanii na zawsze.

To nie jest wpis poświęcony historii Tasmanii. Może kiedyś o tym napiszę, choć zdecydowanie lepiej piszą o tym inni, jak genialny David Hunt w swoim sarkastycznym do bólu sequelu o historii Australii, „True Girt”, książce w całości poświęconej historii Tasmanii, która jest tak fascynująca, nieprawdopodobna i brutalna zarazem, że trudno uwierzyć, że wydarzyła się w rzeczywistości. Dość powiedzieć, że na początku XIX wieku jedną trzecią ludności stanowili tutaj zesłańcy, a przemysł wielorybniczy był odpowiedzialny za lwią część dochodów z eksportu kolonialnego Imperium Brytyjskiego. Hobart w pewnym momencie rozrastało się szybciej niż Sydney. W okresie rewolucji przemysłowej, Tasmania stała się także znana z górnictwa ze wględu na bogate złoża drogocennych skał i minerałów. Znaleziono tutaj między innymi węgiel, srebro, złoto i diamenty. Podejrzana Ziemia Obiecana, w której rządziło prawo pięści i gdzie wygranymi byli ci najbardziej obrotni. Powstawały więc wille i meliny, lał się poncz i lał się szlam. Był postęp, geniusz, analfabetyzm i… kanibalizm. Oraz całkowita anihilacja rdzennych mieszkańców, uznawana dziś za ludobójstwo, co jest najczarniejszą kartą w historii Tasmanii. Uważa się, że wyspa była zamieszkana przez ludy aborygeńskie przez co najmniej 40 000 lat przed kolonizacją brytyjską, ale pod koniec XIX w. nie było tutaj już ani jednego Tasmańczyka w pełni aborygeńskiego pochodzenia. Dzisiaj kilka tysięcy Tasmańczyków określa się jako osoby o aborygeńskim pochodzeniu, są to najczęściej potomkowie aborygeńskich kobiet, które urodziły dzieci białym kolonizatorom. Niedawno udało się też zrekonstruować język tasmańskich Aborygenów, Palawa kani, oparty na zachowanych w mowie i piśmie pozostałościach oryginalnych dialektów wyspy.

Tasmania łączy się także nierozerwalnie z tzw. „Heroiczną Erą Ekploracji Antarktydy”, czyli okresem na przełomie XIX i XX wieku, gdy oczy świata zwróciły się w kierunku ostatniego niezdobytego przez człowieka kontynentu. Okres ten zaowocował intensywnymi badaniami naukowymi i wysłaniem 17 dużych ekspedycji antarktycznych z dziesięciu krajów, między innymi z Australii. Statki na Antarktydę wyruszyły z Hobart. Do tej pory zresztą stamtąd wyruszają: przeprawa w jedną stronę trwa około tygodnia. Australia posiada w tej chwili trzy stacje badawcze we wschodnich rejonach Antarktydy, którymi opiekuje się liczny personel. Zespoły wymieniają się sezonowo, niektórzy decydują się spędzić w stacji badawczej cały rok i przezimować na Antarktydzie. Jeśli interesuje was ten temat, to zapraszam do artykułu, w którym opowiedziałam o tym jak dostać się na Antarktydę i kto poza naukowcami ma szansę na pracę w polarnych stacjach badawczych. Hobart od lat cieszy się reputacją jednego z najważniejszych na świecie ośrodków naukowych poświęconych tematyce polarnej, a lokalna tyrystyka coraz śmielej korzysta z tego dziedzictwa nazywając Hobart „wrotami do Antarktydy”.

***

Wyspy znajdujące się pośrodku oceanu mają specyficzny klimat. Jest wilgotno i wietrznie, mgła unosi się o poranku… niesamowicie jest patrzeć na nieograniczony niczym horyzont, morski bezkres. Jest w tym jakaś wolność, jest przepięknie. Ale czasami w takich miejscach ogarnia mnie też przeszywające poczucie samotności w miejscu, do którego nie należę. Tasmania jest też trochę takim miejscem.

Epilog do tego eseju napisałam miesiąc temu, w Port Arthur, na południowym czubku Tasmanii. Była to kolonia karna najwyższego nadzoru dla seryjnych przestępców. Dosłownie na końcu świata. Nie dało się stamtąd uciec, bo patrząc na południe był już tylko ocean i Antarktyda, a próbując wrócić na północ był wąski przesmyk lądu… chroniony przez psy na łańcuchach, które zagryzłyby na śmierć każdego, kto zaryzykowałby ucieczkę.

Dziś jest tu cicho, spokojnie i… pięknie. Drewniane domki z zadbanymi ogródkami, ruiny pięknego kościoła, pomarańczowe cegły z grubo ciosanego piaskowca. Dookoła rosną sady i angielskie dęby zasadzone 200 lat temu przez Brytyjczyków, którzy za wszelką cenę chcieli sprawić, żeby to miejsce na końcu wszystkiego przypominało im choć trochę dom. Ale dookoła wciąż jest dziko, na zadbane trawniki wciąż wdziera się busz, wciąż pachnie eukaliptusem, zimą na horyzoncie faluje zorza polarna, w nocy migoczą świetliste oczy zwierząt z fantastycznych bestiariuszy. Jest pięknie i tak bardzo obco. Stoję na drewnianym ganku, który mógłby równie dobrze stać we wsi, gdzie wychowali się moi dziadkowie. Obok rosną jabłonie. Patrzę na południe, na bezkres. Mgła niesie ze sobą tajemnicę i ten dziwny smutek.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.