Blog posts

Najlepsze australijskie filmy 2015

Najlepsze australijskie filmy 2015

Australia, Co to za kraj?, Strona główna

Mam wrażenie, że tak jak polskie kino, które przeżywa ostatnio prawdziwy renesans, tak też australijskie kino złapało wiatr w żagle.

Choć nie uważam się za żadnego filmowego konesera, to chodzić do kina uwielbiam i przed przyjazdem do Australii chodziłam do kina dość często. Sporo filmów oglądałam też w domu, początek roku był zawsze fajnym okresem, kiedy najlepsze pozycje przepychające się w drodze po Oscary pojawiały się w polskich kinach. Do superprodukcji podchodzę z przymrużeniem oka, ale lubię sobie od czasu do pooglądać porządne efekty specjalne, poza tym fajnie, że w tych filmach klasycznie wciąż wygrywa dobro ze złem. Zawsze 🙂

O Australijskim kinie wiedziałam tyle, co nic.  Jedynym reżyserem, którego znałam to Baz Luhrmann (tak… może dlatego, że nakręcił film o wymownym tytule: „Australia”). Zapytana o aktorów umiałabym wymienić tylko międzynarodowo rozpoznawane nazwiska: Nicole Kidman, Geoffrey Rush, Hugh Jackman no i… Thor. Obowiązkowo Chris „Thor” Hemsworth, człowiek o niewypowiadalnym nazwisku, ale rozpoznawalnej klacie. To by było w zasadzie na tyle. Nie spodziewałam się też specjalnie, że tę wiedzę po przyjeździe do Australii pogłębię, ponieważ średnia cena biletu do kina to $20.

Potem odkryłam kino w Cronulli. Niby multiplekst, ale jakże dyskretnie ukryty w wysokim i starym budynku przy głównym deptaku, przy samej plaży. Oprócz komercyjnych pozycji miło zaskakuje kinem europejskim, czasem niszowym, filmami nagradzanymi na światowych festiwalach. Jeszcze później odkryłam… tanie filmowe wtorki oraz kartę lojalnościową, dzięki której co szósty film jest za darmo! I tak też chodzenie do kina stało się poniekąd moim cotygodniowym rytuałem, który umila mi ten generalnie nudny dzień samego początku tygodnia.

Od mojego przyjazdu w listopadzie udało mi się obejrzeć pięć naprawdę przyzwoitych, australijskich produkcji. Każdy z tych filmów różni się od pozostałych stylem narracji, tematyką, gatunkiem. Każdy z nich jest naprawdę godny polecenia, po pierwsze dlatego, że jest to po prostu kawał solidnego kina, które bardzo pozytywnie zaskakuje, bo jest mu bliżej do europejskiego czarnego humoru podszytego autoironią i absurdem niż naiwnych amerykańskich superprodukcji. Po drugie, kino jest jednym z naprawdę dobrych sposobów na oswojenie nowych miejsc, ludzi i kultur. Te filmy naprawdę dużo mówią o Australii i jej współczesnych mieszkańcach. Poniżej moja australijska kinowa złota piątka.

dressmaker

The Dressmaker (Projektantka)

Film,  który w Polsce swą obecność na rodzimych ekranach zawdzięcza głównie obecności Kate Winslet i dwóch bardzo dobrze rozpoznawalnych Australijczyków. W dość nietypowej roli występuje w nim bowiem Hugo Weaving aka Lord Elrond z „LOTR” (dla tych co urodzili się w latach ’90) aka Zły Agent Smith z „Matrixa” (kojarzony bardziej przez tych urodzonych w latach ’80) oraz młodszy brat Thora, Liam Hemsworth, z równie imponującą klatą. Film ogląda się na początku dziwnie, nie do końca wiadomo, czy mamy brać go na serio czy jest to jakiś nieudany pastisz australijskiej prowincji i mentalności mieszkańców, którym przyszło żyć w miejscach gdzie diabeł mówi dobranoc. Przyznaję, że na początku uwierał mnie specyficzny, groteskowy humor i nie do końca chciało mi się śmiać. Na szczęście dla filmu, akcja zdecydowanie przybiera bardziej dramatyczny obrót, a sama historia tytułowej projektantki-krawcowej wciąga i obfituje w niewyjaśnione tajemnice z przeszłości i niespodziewane zwroty akcji.

Moją uwagę zwróciły przede wszystkim zdjęcia i kolory. Choć akcja dzieje się tak naprawdę w jednym miejscu, a sam film mógłby być wystawiany z powodzeniem na deskach teatru, to otaczający przedstawioną wioskę australijski krajobraz zachwyca i przygnębia zarazem. Na własnej skórze można poczuć tamtejszy upał, wyobrazić sobie zapach olejku eukaliptusowego falującego w gorącym powietrzu. Poczuć tę wszechobecną samotność i izolację. Wyobrazić sobie jak musiała wyglądać ta mniej znana nam część Australii wcale nie tak dawno temu. Zrozumieć obłęd miasteczka. Zaściankowość jego mieszkańców. Kto zresztą był w Australii i odwiedził tutejszy Outback doceni też lokalny koloryt wyrażony poprzez takie detale jak słynny australijski blaszany wiatrak czy też ogromny silos na zboże. Film trzyma w napięciu do końca, Kate Winslet zachwyca swoją hipnotyzującą kobiecością i klasą rodem z Titanica, a morał który wypływa z całej historii jest ponadczasowy i uniwersalny.

powrot

The Daughter (Powrót)

Tłumaczenia tytułu nawet nie chcę komentować. Pozycja, która długo gościła w tutejszych kina, a w marcu miała swoją premierę w Polsce. W filmie ponownie pojawiają się znane Polakom nazwiska – wspomniany już przeze mnie Geoffrey Rush oraz znana głównie z „LOTR”, również Australijka, Miranda Otto. Moją uwagę przykuł już sam trailer, który zobaczyłam w kinie kilka tygodni wcześniej. Nie wiedziałam i nie doczytałam, że fabuła filmu jest oparta na dramacie Henryka Ibsena „Dzika kaczka”. Gdy ta informacja pojawiła się w napisach końcowych nie byłam zaskoczona – „Córka” jest jednym z najbardziej przygnębiających filmów jakie kiedykolwiek widziałam. Ale to nie zmienia faktu, że film uważam za genialny. Gra aktorska jest bardzo autentyczna i świeża, napięcie budowane konsekwentnie, narastająco i gęsto, czasem nie do wytrzymania.

Film to historia pewnej rodziny, której domowy spokój zostaje zakłócony przez pojawienie się dawnego „przyjaciela domu” po latach. Wraz z jego przybyciem na wierzch zaczynają wychodzić głęboko skrywane tajemnice z przeszłości. Film stawia bardzo trudne pytania dotyczące tego czym jest prawda, czy wszystko powinno być dopowiedziane, czy miłość zna granice szczerości. Film jest też w moim odczuciu bardzo kobiecy, choć reżyserem jest mężczyzna. Pokazuje on jednak w pewnym sensie męski egoizm, skłonność do nieliczenia się z konsekwencjami swoich czynów dla innych i skupianiu się tylko  na chwilowej przyjemności. Film rozrywa serce.

last cab

Last cab to Darwin

Film, który wzruszył mnie do łez, lecz niestety nie miał swojej premiery w Polsce. Każdy, kto interesuje się w jakiś sposób Australią powinien go obejrzeć. Pojawiają się w nim bowiem w pigułce wszystkie bolączki współczesnej Australii, problemy, z których czasem trudno może zdać sobie sprawę, gdy mieszka się w jednym z dużych miast typu Sydney czy Melbourne. Problemy spychane na margines Interioru, o których nie bardzo chce się mówić, bo nie wiadomo jak.

Pojawia się tu więc problem choroby, samotności, starości i odrzucenia. Pojawia się temat australijskiej prowincji z wszystkimi typowymi dla niej cieniami i blaskami. Jest kwestia australijskich Aborygenów, brak porozumienia i akceptacji przez białego człowieka. Izolacja i upadek. Ale przede wszystkim jest to doskonałe kino drogi, które sprawi, że sami poczujecie się jakbyście jechali zakurzonymi drogami przez australijski Outback podążając śladem zdesperowanego taksówkarza, który postanawia przejechać 3000 km z Broken Hill na południu Australii aż do samego Darwin na północy. Długa droga, aby odnaleźć… istotę człowieczeństwa.

Opowiedziana historia mogłaby wydarzyć się naprawdę kilka lat temu w Australii, gdy na krótki czas w w stanie Northern Territory wprowadzono legalną eutanazję (prawo to zostało później cofnięte). Warto przemierzyć ten pustynny bezkres przyglądając się poszczególnym postaciom, które dają wiarygodny obraz współczesnego społeczeństwa Australii. Film ma jedną „wadę” – jest tak naszpikowany australijskim slangiem, że nawet przy doskonałej znajomości języka angielskiego zrozumienie wszystkich dialogów jest prawdziwym wyzwaniem. Niemniej jednak główne przesłanie filmu pozostaje jasne. Naprawdę warto.

cukier

That sugar film („Cały ten cukier”)

Nie jestem wielką fanką filmów dokumentalnych, ale z wiekiem chyba do nich powoli „dorastam”, tak jak dorosłam już do reportażu, który stał się bez wątpienia moim ulubionym gatunkiem literackim. Ale do rzeczy.

„Cały ten cukier” pojawił się nawet na chwilę w polskich kinach (premiera 18 marca 2016), co jest w sumie rzadkością dla zagranicznych i niskobudżetowych dokumentów, ale przypuszczam, że zawdzięcza to ogólnej tendencji do interesowania się zdrową żywnością. Ano Australia, tak jak każdy „zachodni” kraj ma obecnie bzika na punkcie jedzenia bezglutenowego, kolorowych smoothies, sklepików naturalnych i tak dalej, wiecie o co chodzi. Ten trend zresztą utrzymuje się już od kilku dobrych lat, zmienia tylko swoje twarze. Ale czy na pewno wszystkie te zdrowe cuda, to nad-jedzenie, którym kuszą nas z każdej strony producenci jest dla nas naprawdę dobre?

Australijski aktor Damon Gameau postanawia przeprowadzić eksperyment na własnej skórze. Eksperyment wydaje się podobny do tego z Supersize me: chce sprawdzić jakie spustoszenie sieje w naszym ciele i umyśle nadmiar spożywanego cukru. Twist polega na tym, że reżyser świadomie decyduje się nie jeść słodyczy i nie pić alkoholu. Nie wprowadza do swojej nowej dwumiesięcznej diety żadnych produktów, które mogłyby w naszym wyobrażeniu być tym, co właśnie zawiera najwięcej cukru. Decyduje się na tzw. „zdrowe jedzenie”. Batoniki musli, owocowe szejki, płatki śniadaniowe… Jako cel obiera sobie dzienne spożycie cukru odpowiadające 40 łyżeczkom. Wydaje się, że to sporo. Wkrótce okazuje się, że trudno „zmieścić się” w tym limicie jedząc codziennie wspomniane produkty.

Film w wiarygodny wg mnie sposób pokazuje jakie spustoszenie sieje w naszym ciele nieświadome spożywanie cukru, który niestety jest teraz ukryty wszędzie. Dokument jest dobrze zmontowany, pojawia się w nim kilka znanych twarzy, w tym mój ulubiony Hugh Jackman. Czasem jest śmiesznie, groteskowo wręcz. Nie wszystkim się to spodoba, szczególnie jeśli jedyną formą filmu dokumentalnego jaki uznajecie to taki z monotonnym komentarzem Krystyny Czubówny. Ja uważam to jednak za plus, bo pomimo swojej półtorej godziny film naprawdę wciąga. Jest oczywiście kilka momentów, kiedy wydaje mi się, że autor przesadza, popada w pewne uproszczenia lub być może na siłę szuka sensacji sięgając po najbardziej ekstremalne przypadki. Niemniej jednak film nie wydaje się być spreparowany, a efekty dwumiesięcznej cukrowej diety są przerażające.

Jeśli nigdy nie zastanawialiście się nad tym ile cukru jest w waszym śniadaniowym jogurcie albo sosie pomidorowym, obejrzyjcie.

Sherpa

Mój subiektywny ranking zamyka kolejny film dokumentalny, który wprawdzie miał swoją światową premierę w czerwcu 2015 roku, ale z jakiś przyczyn w Australii grali go w kinach około miesiąc temu. Wygląda na to, że film niestety ominął Polskę, przynajmniej w szerokiej dystrybucji 🙁 Na FIlmwebie doczytałam natomiast, że puścili go natomiast raz na… Discovery Channel (polski tytuł to ponoć „Sherpowie – Lawina Śmierci”). Ale nie, fajnie, że jest w polskich kinach miejsce na „Kac Wawa” (przepraszam, nie mogłam się powstrzymać).

Muszę przyznać, że ze względu na moją osobistą fascynację górami, himalaizmem i ogólnie wszystkim co ekstremalne, nie mogłam doczekać się tego filmu od momentu kiedy zobaczyłam promujące go plakaty. Sherpa to uczta dla oka, zjawiskowe zdjęcia i dyskretny ale perfekcyjny montaż. Nie miałam jeszcze wtedy pojęcia, że to film australijski. A konkretniej, produkcja australijsko-nepalska. Film został nakręcony w 2014 podążając śladami nepalskiego szerpy, który był wtedy bliski pokonania światowego rekordu w ilości wejść na Everest (22 razy!). Życie pisze jednak swoje scenariusze i dzień 18 kwietnia 2014 okazał się najczarniejszym dniem w historii wspinaczki na ten ośmiotysięcznik.

Szczegółów zdradzać nie będę, bo wydaje mi się, że jeśli ktoś nie znał tej (prawdziwej) historii, tak jak ja poprzednio, to warto dać się zaskoczyć. Sherpa wywołał u mnie lawinę (sic!) przemyśleń, przede wszystkim na temat ogromnej przepaści, która dzieli (znów posłużę się tym terminem) tzw. świat zachodu i wszystko pozostałe. Co sprawia, że tak bardzo pożądamy tego, co „naj”? Jakie wyznajemy wartości? Czy wszystko jest na sprzedaż? Ze smutkiem, ba, pogardą wręcz oglądałam sceny, gdzie bogaci turyści patrzą z pobłażaniem na ludzi, bez których tak naprawdę żaden biały człowiek nigdy nie postawił by stopy na żadnym ośmiotysięczniku. I nie wiem jak opisać to, co uczucie, które pojawiło się u mnie pod koniec filmu. Był to chyba niesmak. Wobec tego, co my sobą tak naprawdę dziś reprezentujemy i jacy jesteśmy mali wobec tego, co wieczne.


Podsumowując: myślę, że przydałby się w Polsce jakiś Festiwal Filmów Australijskich. Bo Festiwal Filmów Polskich w Australii już jest i rusza 10 czerwca w Melbourne po czym rusza do Sydney, o czym pewnie nie omieszkam napisać w kolejnym poście…
@wszystkie użyte w tym poście zdjęcia są własnością Filmweb.pl

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.