Dziewicze plaże. Puste, ciche, czyste, spokojne, niekończące się… Muszę przyznać, że po mojej pierwszej podróży do Australii zupełnie zmieniła mi się optyka. Nie mogłam uwierzyć, że kiedyś mogło mi się podobać np. w takich miejscach jak miejska plaża w Barcelonie. Wszyscy na pewno słyszeli o słynnej Bondi Beach w Sydney. Surfurzy na pewno wiedzą o plażach Bayron’s Bay w Queensland. Ja jednak wyznaję zasadę, że jeśli gdzieś idą wszyscy, to ja pójdę w przeciwną stronę. Dlatego nie jestem pewna, czy powinnam tak naprawdę zdradzać wam moje sekretne miejsca, ale uważam, że jeśli ktoś już trafił na ten blog i dotrze do Australii z tak daleka, to zasługuje na najlepsze. Mój sentymentalny numer jeden, być może dlatego, że była to pierwsza pusta plaża, jaką zobaczyłam w Australii to Cave’s Beach w zatoce Jarvis Bay. Wokół rozciąga się zachwycający Park Narodowy Booderee, na którego terenie znajduje się kilka urokliwych miejsc campingowych. Jeśli udacie się tam w tygodniu, bądź też poza sezonem turystycznym to macie szansę być na plaży o długości ponad 2 km i mieć ją tylko dla siebie!
Plaża numer dwa to Johanna’s Beach, na południu Australii w stanie Victoria. Trafić tam można zbaczając z Great Ocean Road zaraz za miejscowością Apollo Bay. Wysokie klify, ciekawe formacje skalne i krystalicznie czysta woda. Jest to jednak też jedna z najniebezpieczniejszych plaż, jakie widziałam pod względem wysokości fal, silnych prądów morskich i mocnych powiewów wiatru. Tym straszniejsza, że nie ma tam ratowników, zasięgu telefonicznego ani żadnych większych skupisk ludzkich nigdzie w pobliżu. Warto jednak ją zobaczyć, choćby odmawiając sobie kąpieli, bo można tam poczuć prawdziwą dzikość i moc Oceanu.
Jeśli jesteście fanami dziwnych rankingów, to możecie wybrać się na Vivonne Beach, przez niektórych uważaną na „najpiękniejszą plażę Australii” (Kangaroo Island) albo Hyams Beach, znanej jako „plaża o najbielszym piasku” (okolice wspomnianej już wcześniej Jarvis Bay, niecałe 2 godziny jazdy samochodem na południe od Sydney). Moją subiektywną listę najciekawszych australijskich plaż zamyka Squeaky Beach (stan Victoria, Wilsons Promontory National Park) gdzie, jak sama nazwa wskazuje, piasek jest tak drobny, że chodząc po nim usłyszymy charakterystyczny, piskliwy dźwięk. Dodatkową atrakcją jest samo dojście na plażę przez gąszcz paproci i widłaków, które sprawia, że można poczuć się trochę jak w Jurassic Park. Przy odrobinie szczęścia napotkamy też wombaty, z których słynie Wilsons Prom.
Ludzie. Australijczycy są po prostu tak bardzo sympatyczni, uśmiechnięci i wyluzowani, że nie sposób ich nie lubić. Wydaje mi się, że swoją powierzchownością są w stanie stopić serce największego ponuraka. I choć nie każdemu przypadnie do gustu słynne pytanie „how are you?”, słyszane w sklepie, barze i wszędzie dookoła, na które jakby nie było jakoś trzeba zareagować, to trzeba przyznać, że tu brzmi ono dość autentycznie. Owszem, jest to tylko formułka grzecznościowa, czasem wprawiająca Europejczyków w zakłopotanie (powinienem coś odpowiedzieć?), ale zdarzyło mi się usłyszeć kilka razy dość szczerą odpowiedź, że „jest tak sobie”, nie zawsze musi być „awesome”. Najczęstszą odpowiedzią niemniej jednak jest „good, yourself?”. Przyzwyczajenie się do tej obowiązkowej wymiany uprzejmości zajmuje trochę czasu, niemniej jednak uważam, że warto wejść w tę konwencję, ponieważ dużo łatwiej dzięki temu nawiązać kontakt z nowo poznanymi osobami. Uwielbiam jak od słowa do słowa, dzięki właśnie takiej kurtuazyjnej wymianie zdań nawiązuje się nowa, spontaniczna znajomość. Uprzejmości Australijczyków doświadczyłam już nie raz i chyba najbardziej ujęło mnie to w sytuacjach formalnych. No bo zastanówcie się przecież: na samą myśl o rozmowie z tzw. „służbami mundurowymi” czy też wizycie w jakimś urzędzie w Polsce oblewam się zimnym potem. A tutaj, jak przyjechałam pierwszy raz w 2010 roku celnik po sprawdzeniu mojej wizy przywitał mnie z szerokim uśmiechem na twarzy (oraz, muszę przyznać z bardzo seksownym akcentem) „Welcome to Australia!”. Bardzo miło coś takiego usłyszeć będą imigrantką i fajnie, że zamiast rzucać kłody pod nogi urzędnicy naprawdę starają się tu pomagać. Australijczycy są dużo bardziej otwarci na nowe i tolerancyjni niż wielu mieszkańców Europy – fakt ten zresztą nie dziwi, bo tu każdy ma jakieś „pochodzenie” i wszyscy byli kiedyś imigrantami. Wiadomo, że Australia, jak każdy kraj ma swoje problemy i boryka się z trudną pamięcią historyczną związaną z rdzennymi mieszkańcami, nie ma ideałów. Ale pomimo wszystko mam wrażenie, ze jest to kraj, gdzie ludzie generalnie szanują się dziś nawzajem i łatwo asymilują. Nigdy nie zauważyłam niemiłych reakcji na temat swojego pochodzenia. Wręcz przeciwnie, zawsze jest pytanie o to skąd jest ten „cute accent” no i jak już im powiem, że jestem z Polski, to zazwyczaj jest po prostu fajne skojarzenie z Europą jako taką. Tak, jesteśmy ogólnie rzecz biorąc European. Często to słyszę: „it’s so European” i dopiero wtedy człowiek uświadamia sobie jak daleką przebył drogę… Na koniec dodam, jakkolwiek płytko to nie zabrzmi, że Australijczycy jak i Australijki to bardzo często wysportowani, dobrze zbudowani, naturalni i uśmiechnięci ludzie, na których po prostu miło się na nich patrzy.
Jedzenie. O australijskiej kuchni będę pisać w osobnym poście, więc tutaj krótko chcę przede wszystkim podkreślić różnorodność i doskonałą jakość tutejszych ryb i owoców morza. Nigdy nie mam dość. Lokalne targi rybne to dla mnie prawdziwy raj, do tego idealne, schłodzone australijskie białe wino i życie jest piękne! Kolejnym produktem na mojej kulinarnej liście przebojów jest australijska wołowina i jagnięcina, steki z grilla wszelkiego rodzaju… najfajniejsze jest to, że nawet w tanich pubach stek wołowy zawsze jest pycha! Niebo w gębie, jeśli oczywiście jecie mięso. W Australii można z góry założyć, że gdziekolwiek nie pójdziemy, to jedzenie będzie raczej smaczne. Nawet jeśli jest to przydrożny zajazd in the middle of nowhere albo niepozornie wyglądający bar z tanim hinduskim jedzeniem. Kolejny hit (tym razem dla wegetarian) to awokado!!! Nieziemsko miękkie, kremowe, zawsze idealnie dojrzałe… sprawiły, że przestałam jeść masło (a ci co mnie znają, wiedzą, że w Polsce byłam od niego wręcz uzależniona). No i na koniec mnogość kultur zaowocowała tym, że można odbyć prawdziwą smakową podróż dookoła świata nie opuszczając Sydney.
Campingi. Nie będę przed wami ukrywać, że zanim poznałam mojego Driftera nie byłam wcale żadną camper girl. Pamiętam, że w dzieciństwie jeździliśmy z rodzicami na wakacje czasem pod namioty, w Bieszczady lub nad jeziora, ale to było jednak naprawdę dawno temu. Kultura campingowa była mi zupełnie obca. Nie zauważałam nawet na polskich drogach licznych, jak się później okazało, przyczepek i campervanów. Dziś nie umiem sobie wyobrazić odpoczynku i wakacji bez możliwości spędzenia chociażby kilku dni na drodze, sypiając w urokliwych miejscach z dala od cywilizacji. Najfajniejsze w australijskich campingach jest to, że są one wszędzie. Dosłownie wszędzie, bo rozbić namiot można nawet w samym środku parku narodowego, choć oczywiście w odpowiednio wyznaczonych do tego miejscach. Pola namiotowe są dość tanie – tak naprawdę płaci się tylko dzienną opłatę za pobyt na terenie parku – 12 – 25$, w zależności od udogodnień. A udogodnienia to czasem prysznic (choć nie oszukujmy się, rzadko, ale kto by się tym przejmował, skoro wszędzie dookoła ocean!), toaleta kompostowa (i tu muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem, bo toalety te są czyste, „pachnące” i prawie zawsze jest tam papier toaletowy, tak więc serwis na najwyższym poziomie, a tzw. bush rangers codziennie kontrolują stan campingu nad ranem), czasem woda pitna, czasem deszczówka, a czasem wody brak. Tak, wody może na miejscu nie być, ale za to możecie być pewni, że nie zabraknie jednej rzeczy: grilla 😉 W miejscach trochę bardziej cywilizowanych, na przykład w parkach przy plaży są to darmowe gazowe BBQ (zwane po australijsku barbie). Można zrobić sobie kolację na ciepło bez żadnego problemu, a każdy potem grzecznie po sobie sprząta. W miejscach bardziej odludnych grill gazowy zastępuje miejsce na ognisko ze specjalnie przygotowaną, metalową płytą, na której można coś usmażyć. Na przykład jajka na bekonie na śniadanie. Albo stek z kangura.
Szacunek do przyrody. W tym akurat Australijczycy bardzo przypominają mi mój drugi ulubiony naród, czyli Kanadyjczyków. Tam są góry i zima, tu jest ocean i pustynia. I tu i tam jest ogromny, przeogromny interior i dzikość przyrody. W Kanadzie doświadczyłam szczególnego uczucia, gdy zdałam sobie sprawę, że Kanadyjczycy żyją tak, jakbyśmy byli tu, na ziemi, tylko gośćmi, a tak naprawdę rządzi Matka Natura i jej nieokiełznane żywioły. Ludzie to czuli i mieli do niej szacunek. Ta filozofia stała się też moją własną. Z przyrodą nie ma żartów. Trzeba umieć się w nią wsłuchać i żyć zgodnie z jej rytmem. Zarówno w Kanadzie jak i w Australii są takie miejsca, gdzie przemierzając odległe pustkowia możemy nie natknąć się na drugiego człowieka przez wiele godzin, ba, czasem nawet kilka dni. Takie obcowanie z przyrodą to największa lekcja pokory. Trzeba się z nią liczyć, to od niej zależy nasze przetrwanie. Australijczycy szanują wodę. Nie śmiecą. Przetwarzają odpady i wykorzystują maksymalnie energię słoneczną (a czego jak czego, ale słońca akurat tu nie brak). I dzięki tej filozofii cieszą się czystym powietrzem, czystymi plażami i lasami pełnymi kosmicznie wyglądających zwierząt. A inni powinni brać z nich przykład.