Blog posts

Mai Chau. Górskie powietrze, pola ryżowe i duchy przodków.

Mai Chau. Górskie powietrze, pola ryżowe i duchy przodków.

Podróże za ocean, Strona główna, Wietnam

Znacie to uczucie, gdy czas w podróży rozciąga się jak z gumy?

Choć minęły dopiero 24 godziny, ja czułam się tak, jakbym w Wietnamie była od tygodnia. Już po pierwszej dobie spędzej w Hanoi miałam potrzebę uciec od zgiełku i gdzieś się zaszyć. Rozważałam kilka opcji, między innymi górskie miasteczko Sa Pa na północy i wyspę Cat Ba w zatoce Ha Long. W końcu nie trafiłam do żadnego z tych miejsc, a moja decyzja była podyktowana przede wszystkim pogodą: o tej porze roku może być tam bardzo mgliście i deszczowo. Poza tym nie chciałam aby ta podróż odbywała się w pośpiechu, a ze wzgędu na dość duże odległości, wycieczka do Sa Pa oznaczałaby co najmniej kilka dni spędzonych w tranzycie. Za namową chłopaka, który pracował na recepcji mojego hotelu zdecydowałam się w końcu na mniej popularny wśród turystów region Mai Chau, 150 km na zachód od Hanoi.

Jestem jedną z tych osób, które lubią spać i zdecydowanie nie zależę do rannych ptaszków. Każda podróż to wewnętrzna walka z samą sobą: z jednej strony chcę wypocząć, wyspać się, w końcu to przecież wakacje. Z drugiej strony nawet ja muszę przyznać, że wcześnie rozpoczęty dzień układa się zupełnie inaczej niż przysłowiowa leniwa niedziela. Wietnam był pełen atrakcji, w które sama się „wpakowałam” i które zmusiły mnie do wczesnego wstawania. Tak więc już o 7 rano jadłam w samotności ciepłe śniadanie czekając na busik, który zgarniał turystów z pobliskich hoteli. Była to wycieczka zorganizowana, postanowiłam się przemóc i zobaczyć jak to jest. Wiedziałam, że w przeciwnym razie nigdy bym tam sama nie dotarła: choć bardzo lubię jeździć samochodem i zdarzyło mi się jeździć w różnych warunkach drogowych i pogodowych (serpentyny na Lanzarote, śnieżyca w austriackich Alpach), to Wietnam mnie jakoś przerażał. Aby legalnie wynająć skuter, trzeba mieć wietnamskie prawo jazdy, co w praktyce oznacza, że wszyscy turyści wynajmują skutery nielegalnie i żaden ubezpieczyciel nie weźmie odpowiedzialności za wypadek. Nie wiem jak jest z samochodami na wynajem, ale tego dnia chciałam mieć po prostu święty spokój: ktoś mnie wiezie, wie, gdzie jedzie, a ja o nic nie muszę się martwić. Podróż w jedną stronę miała trwać około 3 godzin, ale już na wyjeździe z Hanoi czułam, że potrwa dłużej. Ogromne miasto, tłok na drodze, a my długo krążyliśmy po centrum zbierając kolejnych turystów.

Peryferie Hanoi zdawały się nie mieć końca. Za oknem powoli zmieniał się krajobraz, poczułam ulgę gdy wyjechaliśmy wreszcie za obrzeża miasta. Lubię to uczucie, gdy jestem po raz pierwszy w zupełnie nowej, nieznanej dotąd przestrzeni. Fascynuje mnie wtedy w zasadzie wszystko i zwracam uwagę na przypadkowe detale, nad którymi miejscowi pewnie rzadko się zastanawiają. W głowie pojawia się mnóstwo pytań. Dlaczego wszystkie domy są takie wąskie i wysokie? Czyżby ten sam podatek od nieruchomości, co w Hanoi? Czym Wietnamczycy oddzielają wnętrze domu od podwórka? Wszystkie domy widziane przy drodze są zaprojektowane według tego samego konceptu półotwartej przestrzeni, zewnętrzy taras niepostrzeżenie przechodzi w salon, sklep w mieszkanie, przestrzeń publiczna w prywatną. Charakterystyczny jest brak wejściowych drzwi, te przestrzenie są płynne. Zauważam dość charakterystyczną powtarzalność stylów i materiałów, fasady domów są niejednokrotnie wykończone i pomalowane tylko z frontu, po bokach wyziera cegła i pustaki. Od czasu do czasu na horyzoncie majaczą senne wille, przepiękna architektura, mogę się tylko domyślać, że są to pozostałości francuskiej ery kolonialnej, dziś ich obecność tutaj hipnotyzuje i uwiera niewygodnie zarazem.

Po pierwszym sensorycznym storpedowaniu, powoli dostrajam swoje zmysły. Chłonę. Ze wszystkich bodźców najsilniej w podróży działa na mnie zapach. Potem jest światło. Dalej kolory, dźwięki i smaki. Zazieleniło się, pojawiły się pierwsze pola ryżowe, cieszyłam się, że jedziemy w bardziej górskie tereny. Płaskość terenu budzi we mnie niepokój.

Nasz minibusik wspinał się coraz wyżej i wyżej, krajobraz stawał się coraz bardziej monochromatyczny. Nie przyjrzałam się mapie, nie wiedziałam tak naprawdę gdzie dokładnie jadę, jaka jest topografia terenu. Zdawało się, że aby dotrzeć do Mai Chau musimy przedostać się na drugą stronę, przez wąskie gardło górskiej przełęczy. Zatrzymaliśmy się na krótki przystanek przy drodze, na wzniesieniu, skąd rozpościerał się piękny widok. Wychodząc z autobusu uderzyło mnie wysokogórskie powietrze. „Nareszcie rześko” – pomyślałam. Znajdował się tutaj ciąg straganów, czy też prowizorycznych szałasów, gdzie lokalna ludność sprzedawała tradycyjnie przygotowane posiłki, trochę produktów rolnych i kilka pamiątek, ale żadnego szajsu. Nie było toalet, kawiarni ani sklepu. Zdziwiłam się, bo cały postój był ewidentną ustawką i widać, że ci miejscowi z tego żyją, ale pomimo to nie było tutaj żadnych podróbek, plastiku ani tandety. Byłam pozytywnie zaskoczona, chciałam kupić coś do zjedzenia, ale wiedziałam, że niedługo będziemy na miejscu, gdzie miał być podany obiad. Nawet jedzenie pachniało tu inaczej, a patrząc na miejscową ludność widać było, że mamy do czynienia z inną grupą etniczną niż Wietnamczycy z Hanoi – rysy twarzy mieli zbliżone do Tybetańczyków. W Mai Chau dowiem się potem, że tutejsze tereny są zdominowane przez mniejszość etniczną Thai (nie mylić z również liczną grupą o podobnej nazwie, Tày). Tajowie są trzecią co do wielkości z 54 grup etnicznych w Wietnamie oficjalnie uznanych przez rząd. Ich przodkowie pochodzą z terenów dzisiejszej Tajlandii, natomiast obecnie grupa ta jest rozproszona także między południowymi Chinami, Laosem i zachodnio-północnym Wietnamem właśnie. Posiadają oni swój język oraz częściej niż Wietnamczycy są wyznawcami współcześnie odrzucanego buddyzmu.

Z zaciekawieniem przyglądałam się parowej metodzie gotowania ryżu upchniętego w suchy, bambusowy kij nad ogniskiem. Z tego, co doczytałam później, kleisty ryż gotowany w ten sposób nazywa się lam i jest daniem typowym dla północno-zachodnich mniejszości etnicznych Wietnamu. Tradycyjnie potrawa ta miała zostać wynaleziona przez mężczyzn, którzy udawali się na wielodniowe wyprawy do pobliskich lasów, bambusowa tuba wypełniona ryżem lam była ich najcenniejszym zasobem. Ryż jest oczyszczany i namaczany w wodzie od 6 do 8 godzin, następnie umieszczany wewnątrz bambusowej tuby, która powinna być wykonana z młodych roślin, wtedy błona wewnątrz owinie się ciasno wokół ryżu i nada mu charakterystyczny smak i słodycz. Potrzeba około 45 minut, żeby ryż w środku stał się miękki. Potem usuwa się opaloną korę bambusa, pozostawiając cienką osłonkę, którą nadaje daniu kształt, ale którą łatwo obrać podczas jedzenia. Można było tutaj także kupić suszone i wędzone mięso z bawoła (po wietnamsku thit trau gac bep), lokalny przysmak wyglądem przypominający australijskie beef jerky. Podobno jest to danie typowe dla grupy etnicznej tzw. „Czarnych Tajów” (zwanych Tai Dam, lub po wietnamsku Thái Đen, czarny jest odniesieniem do koloru tradycyjnych ubiorów). Marynowane, a następnie suszone mięso bawole, wołowina lub wieprzowina mogło być dłużej przechowywane, można było zabrać je ze sobą do lasu na kilka dni bez ryzyka, że mięso się zepsuje. Mięso bawole suszy się powoli przez dym z kuchni, który zabarwia ja na ciemnobrązowy kolor, ale wnętrze wygląda na czerwone i świeże. Proces wędzenia trwa podobno od ośmiu miesięcy do roku (!?) zanim poda się szaszłyki mięsne do spożycia.

Jedziemy dalej, na drodze szaleństwo: klaksony, wyprzedzanie na trzeciego i czwartego, jazda po złej stronie drogi. W tym momencie myślę sobie w duchu, że niewynajęcie samochodu (bądź też jeszcze lepiej – skutera!) być może uratowało mi życie. Droga staje się monotonna, posuwamy się bardzo wolno. W tym momencie dowiaduję się jednak, że droga z Hanoi do regionu Mai Chau została tak naprawdę przebudowana dopiero niedawno i że wcześniej podróż tutaj drogą szutrową trwała kilkanaście godzin (ale to może być także jedna z wielu urban legends serwowanych przez naszego przewodnika).

W końcu dotarliśmy na miejsce. Pogoda na szczęście dopisywała, było słonecznie, ale nie za gorąco. Obiad został podany w jednym z lokalnych pensjonatów. W tych okolicach popularnym rozwiązaniem noclegowym są bambusowe domki do wynajęcia, a na terenie takiego „kurortu” znajduje się zazwyczaj jakaś część wspólna, z restauracją, jadalnią, wynajmem rowerów, itd. Obiad był przepyszny, dużo różnych dań do dzielenia się z towarzyszami podróży, takie wietnamskie tapas. Kuchnia regionalna różniła się tutaj dość mocno od tej z Hanoi, czuć było wyraźnie wpływy gastronomii chińskiej, potrawy były też bardziej sycące, było więcej mięsa, więcej ciepłych posiłków, jak to chyba bywa w górach i na wsi, gdzie ludzie ciężko pracują.

Przyszedł czas na przejażdżkę rowerem, nasz przewodnik właśnie się zmienił, zmieniła się też moja grupa. Podszedł do nas młody Wietnamczyk, wyróżniał się wśród nas strojem: był wyjątkowo odpicowany, miał fajny, miejski styl, a my przy nim wyglądaliśmy jak przybrudzeni, zmęczeni backpackersi. Mówił bardzo dobrze po angielsku, co było dla mnie dużą ulgą, bo wcześniej miewałam problemy ze zrozumieniem innych przewodników, którzy mówili z bardzo silnym akcentem. Oprócz mnie na wycieczkę były zapisane jeszcze tylko dwie osoby – para z Kalifornii w okolicach czterdziestki. Podjęłam próbę zagajenia, pytam się skąd dokładnie są. „Los Angeles”, odpowiada dziewczyna. Ja na to, że niestety, tak daleko na południe nigdy nie udało mi się dotrzeć, że zachodnim wybrzeżem USA udało mi się zajechać tylko do San Francisco i Big Sur. „Nic straconego”, odpowiada, „Los Angeles niewiele różni się od Hanoi”. Patrzę na nią z niedowierzaniem i nieśmiało pytam „to znaczy? W jakim sensie?”. „Tak samo jak w Hanoi, w Los Angeles ulice są brudne i zatłoczone, mamy w tej chwili problem z ogromną liczbą bezdomnych w centrum miasta”. Zatkało mnie i szczerze mówiąc nawet nie wiedziałam co odpowiedzieć, to porównianie, ta rozmowa – choć nie było żadnej jej kontynuacji – została ze mną jeszcze na długo. W zasadzie na tak długo, jak w Wietnamie myślałam o obecnym kryzysie gospodarczym na świecie (wtedy jeszcze nawet nie pogłębionym przez pandemię koronawirusa), o tym jak bardzo zmienił się „nasz” zachodni świat przez ostatnich 10-15 lat. Od dobrobytu i tęsknoty za Amerykańskim Snem, od spoglądania z zazdrością na bogatszych sąsiadów – stylowe Włochy, elegancką Francję, pyszną Hiszpanię, do obrazu biedniejących miast na południu Europy i komentarzy porównujących „Miasto Aniołów” z Wietnamem, przy czym tu chciałabym zaznaczyć, że ja w Wietnamie nie zauważyłam bezdomnych ani pijanych, jak to ma zazwyczaj miejsce w dużych miastach zachodniego świata. Czułam się tutaj też o wiele bezpieczniej chodząc samotnie po zmroku niż w wielu miastach Europy.

Mai Chau jest stworzone dla rowerów, widać to na każdym kroku. Wiejskie drogi są ziemiste, wąskie i kręte. Krajobrazy po drodze zapierają dech w piersiach – zielone pola ryżowe, palmy, w ogóle bogactwo tej całej bujnej, tropikalnej roślinności działa na zmysły. Do tego otaczające te tereny smukłe wzgórza o spadzistych zboczach, różnica wysokości przyprawia o zawrót głowy – wioski położone w dolinie znajdują się zaledwie na wysokości około 200 m n.p.m., ale otaczające je formacje skalne dochodzą nawet do ponad 1500 m. Efekt jest iście dramatyczny. Płasko, płasko, płasko i nagle wysokie góry w finezyjnych kształtach pokryte gęstym, tropikalnym lasem.

Nie nadążam za naszą grupą, bo oczy chodzą mi dookoła głowy, chcę się wszędzie zatrzymywać, robić zdjęcia, przyglądać się ludziom, psom i krowom. Dlatego właśnie mam taki problem ze zorganizowanymi wycieczkami, ale tym razem nie mam wyboru, pedałuję szybko, żeby nadrobić dzielący nas dystans. Mijamy wiele wiosek po drodze, których nazw nie zakodowałam i których i tak nigdy nie zapamiętam. Wszystkie wyglądają tak samo – zastygłe w czasie. Małe wioski z dala od dużych skupisk miejskich wyglądają praktycznie tak samo na całym świecie. Senne i opustoszałe, życie skupia się w nich wzdłuż głównej artrerii, choć to naprawdę za dużo powiedziane, są dzieci i starzy ludzie, bezdomne koty i psy. Dookoła są obejścia gospodarstw, krzesełka wystawione na progach domów, niepotrzebne klamoty. Są te wszystkie rzeczy, które gromadzimy nie wiedzieć czemu, z którymi potem nie wiadomo co zrobić gdy umieramy. W takim momentach i w takim miejscach dociera do mnie wyraźnie jedna z tych życiowych mądrości, oczywista i banalna, jak cytaty z Paulo Coelho, a jednak prawdziwa, i która wciąż zaskakuje gdy się nad nią zastanowimy: że wszyscy jesteśmy tacy sami, bez względu na szerokość geograficzną. Dążymy do rodzinnego szczęścia i spokojnej starości, nie chcemy być sami, przywiązujemy się nie tylko do ludzi, ale i do zwierząt, do krajobrazów i kamieni. Budujemy swoje fortece, mościmy swoje gniazdka, otaczamy się totemami, talizmanami, obrazami świętych i przodków wierząc, że nad nami czuwają. Boimy się o bliskich. Boimy się suszy, zarazy i głodu. Boimy się obcych, którzy zjawiają się w naszej wiosce bez zapowiedzi. Uśmiechamy się do dzieci, szanujemy starszych, pozostawiamy po sobie przedmioty i wspomnienia i odchodzimy w nadziei na spokojny koniec. Głęboko wierzę, że gdyby więcej ludzi podróżowało i zechciało otworzyć się na tych „obcych”, których tak strasznie się boimy, okazałoby się, że strach ma wielkie oczy, że tak naprawdę wszyscy chcemy tego samego. Świat mógłby stać się bardziej tolerancyjnym miejscem dzięki doświadczeniu mądrej podróży.

Coś, co zdecydowanie rzuca się w oczy po drodze to charakterystyczne drewniane domy zbudowane na palach, jest to tradycyjna architektura wspomnianych już wcześniej Tajów. Domy usytuowane ponad 3 metry nad ziemią miały bronić przed dzikimi zwierzętami i powodzią. Zatrzymujemy się przy jednym, okazuje się, że możemy zobaczyć jak jest w środku. Przed wejściem zdejmujemy buty, domyślam się, że chodzi o szacunek dla właścicieli i dość charakterytyczny dla Azji podział to, co pozostawiamy „na zewnątrz” (zło, brud, problemy) i dobro, które wnosi się do wewnątrz. Dom jest wykonany z pięknego, lśniącego w środku drewna – niestety nie wiem jakich drzew używa się do jego produkcji, na zewnątrz często jest to bambus. Koszt postawienia takiego domu to ogromne wyrzeczenie dla rodziny – około 30-50 tys $. Dom może wytrzymać nawet 100 lat, ale podobno powszechna jest wcześniejsza rozbiórka i ponowne użycie materiałów. W odległych, wiejskich terenach Wietnamu domy często nie mają podłączonej bieżącej wody ani ścieku, tak też jest i tutaj. Łazienki brak, klasyczny wychodek jest na zewnątrz. Przewodnik powiedział nam, że do niedawna brak kanalizacji podobno nie był problemem, ponieważ wszystkie łazienkowe potrzeby były załatwiane w rzece. Niestety, obecnie rzeka jest zbyt zanieczyszczona, aby móc się w niej kąpać lub czerpać z niej wodę.

Przestrzeń domu jest duża, ale jest to tak naprawdę tylko jedno pomieszczenie. Tradycyjnie, kilka pokoleń śpi pod jednym dachem, myślę, że do dzisiaj jest to częste zjawisko. Przestrzeń, pomimo braku ścian, jest symbolicznie podzielona na strefę sacrum (ołtarz przodków, naprzeciwko wejścia) i strefę profanum (strefa rozrywki, duży telewizor, czasem wifi). Z tego co zrozumiałam, przy każdym takim domu istnieje także przybudówka, czasami z osobnym wejściem, która pełni funcję kuchni. Coś co zwraca uwagę to rozwieszone pod sufitem, wzdłuż stropowych belek, świadectwa, dyplomy i certyfikaty. Wygląda to dokładnie tak jak w Polsce w wiejskich domach wieszało się obrazy świętych. Przewodnik tłumaczy nam, że Wietnamczycy uwielbiają się chwalić swoimi osiągnięciami, szczególnie swoich dzieci, dyplomy kojarzą się z pewnym prestiżem i świadczą o statusie społecznym. Ma to (podobno) także pełnić funkcję praktyczną – gość od razu wie z kim ma do czynienia i zapoznaje się poniekąd z historią rodziny: „nie trzeba się przedstawiać i tłumaczyć kim jesteś”. Rozmawiamy o kulcie przodków. Nasz młody przewodnik zdaje się być komunistą, czemu dał wyraz już wcześniej wypowiadając się z wyraźną dumą o wietnamskim rządzie. Mówi także o wierze: „ludziom wydaje się, że Wietnamczycy to głównie buddyści, ale to nieprawda. Większość osób to ateiści”. Nie wiem na ile jest w tym prawdy. Później od przewodniczki w Hoi An usłyszę jeszcze, że religii w Wietnamie jest wiele, ale sporo osób uważa się po prostu za komunistów. „Komunizm nie lubi konkurencji z innymi religiami, chce mieć obywatela tylko dla siebie”. To spostrzeżenie wydało mi się wyjątkowo trafne. Jedno jest pewne: kult przodków jest najmocniejszym duchowy spoiwem dla całej społeczności Wietnamu, bez względu na przynależność etniczną. Spotkałam się także z opinią, że pomimo iż, faktycznie w ustroju komunistycznym jest duży nacisk na wykorzenianie religii ze społeczeństwa, to dawne wierzenia wciąż trzymają się mocno. I nie chodzi tutaj o buddyzm, taoizm czy też konfucjonizm, ale o wierzenia pradawne, ludowe, animalistyczne, organiczny związek Wietnamczyków z przyrodą i jej cyklami, silną wiarą w dobre i złe duchy, przesądy i znaki. Lustro zawieszone nad sklepem albo punktem usługowym ma odbijać nieszczęście. Miesiączkująca kobieta nie powinna przebywać w pobliżu ołtarzu przodków. Wśród niektóry etnicznych grup, okna domu z widokiem na góry miały przynosić nieszczęście, bo wrogowie przychodzą z gór. Piękny kwiat lotosu wznoszący się nad powierznię mętnej, brudnej sadzawki ma przypominać o tym, że nawet w najbardziej obskurnym i podejrzanym miejscu (a może i człowieku?) można niespodziewanie znaleźć ukryte dobro, bez względu na otaczające warunki. Ale to, co wzruszyło mnie najbardziej to opowieść o tym dlaczego pagody mają zawsze nieparzystą liczbę kondygnacji, a pokoje w wietnamskich domach także ponoć mają być tradycyjnie nieparzyste. Otóż, podobno buddyzm głosi, że modlitwa, czy też prośba, jest zawsze spowodowana przez jakiś brak. Nie prosimy o to, co już mamy, tylko modlimy się, bo za czymś tęsknimy, brak sprawia, że odczuwamy smutek i czujemy się niekompletni. Nieparzysta liczba ma symbolizować ten brak, czyli modlitwę i tęsknotę, pamięć.

Uwielbiam takie historie, bez względu na to ile jest w nich prawdy. Takie przypowieści zapadają w pamięć i zazwyczaj mają jakiś mądry ukryty przekaz, głoszą jakąś uniwersalną prawdę. To był dobry przewodnik, prawdziwy „bajacz”, że tak powiem, takich lubię najbardziej.

Przed drewnianym domem jest coś na kształt tradycyjnego targowiska. Ciężko mi to opisać, powiedziałabym, że stragany ciągnące się wzdłuż krętych uliczek Mai Chau przypominają wiejskie odpusty, ale to nie jest do końca dobre porównanie, bo znów – brakuje tu tandety, plastikowych zabawek. Dziwna sprawa. Z jednej strony, całe wioski wydają się być zagospodarowane pod turystów, praktycznie każdy czymś tu handluje, każda rodzina stara się mieć udział w zyskach płynących z coraz to bardziej rosnącej popularności tego rzadko odwiedzanego w przeszłości regionu. Z drugiej strony ulice są puste, tłumów brak, brak nachalnego wciskania turystom pamiątek, nikt nas nie zaczepia. Życie toczy się tu swoim rytmem, a ten handel odbywa się jakby trochę przy okazji. Jak dzwoneczek na nieobsługiwanej recepcji w prowincjonalnym hoteliku: „zadzwoń”, jeśli chcesz, żeby ktoś się tobą zainteresował – w przeciwnym wypadku jestem zajęty – doję krowy, zajmuję się dziećmi, gapię się jak słońce wędruje półokręgiem po horyzoncie.

Obok miejsca, gdzie zaparkowaliśmy rower, jest stragan który przypomina warsztat tkacki. Patrzę na starszą kobietę, która tka szal na drewnianych krosnach. Za nią na ziemi leży, także drewniany, kołowrotek z resztkami przędzy. Cała scenka wygląda na zainscenizowaną, dookoła na straganie rozwieszonych są setki kolorowych dywaników, obrusów i szali – niektóre z jedwabiu, to czuć od razu przy pierwszym dotknięciu. Przyznaję, jestem trochę nieufna. Ciężko uwierzyć, że taka ilość rzemiosła na sprzedaż wciąż może być wytwarzana w taki sposób. Wiem, jestem „sparzona”, może dlatego, że tyle razy prowadziłam swoich ufnych turystów na Krupówki i serce mi pękało, gdy musiałam im tłumaczyć, że nie wszystkie serki to oscypki, nie zawsze z owczego mleka, a drewniane skrzyneczki i obrazy papieża nie zawsze są strugane przez krewkich górali, ale powstają w tych samych chińskich fabrykach, które wytwarzają chanukowe świeczniki i magnesy z indykiem na amerykańskie Święto Dziękczynienia. A jednak, tutaj w Mai Chau nie mogę dopatrzyć się haczyka. Zresztą sama nie wiem. Czuję trochę wstyd i wyrzuty sumienia, że w ogóle poddaję autentyczność tego miejsca w wątpliwość. Rozglądam się uważnie, dotykam tkanin. Są zdecydowanie tkane ręcznie na krośnie, to widać. Materiał, włóczkę też specyficznie „czuć” pod palcem. Wszystko wygląda na prawdziwe. Kupuję dwa piękne obrusy, z tradycyjnym wzorem. Starsza kobieta macha w moją stronę, żebym usiadła za krosnem. Próbuję przeplatać jedwabną nić podążając za jej instrukcjami, ale nie idzie mi to najlepiej. Staruszka śmieje się serdecznie. Ma czarne zęby. Teorii na temat tego starożytnego rytuału urodowego krąży wiele. Północne plemiona Wietnamu mają w zwyczaju rzuć tzw. orzechy betelowe (nasiona palmy areki), które zabarwiają zęby i dziąsła na charakterystyczny kolor. Betel to zresztą znana od starożytności używka, popularna w krajach azjatyckich – ponoć czwarta co do popularności używka na świecie, za kofeiną, nikotyna i alkoholem. Rzucie orzechów betelowych miało ponoć także zapobiegać wypadaniu zębów, w czasach gdy nie istniała jeszcze pasta do zębów (i w miejscach gdzie dostęp do współczesnych środków higieny wciąż może być utrudniony). Znów, ciężko powiedzieć na ile w tym prawdy, skoro w domach z bali w Mai Chau jest wifi. Umówmy się, nasze często naiwne, zachodnie wyobrażenie wyidealizowanego świata gdzieś poza cywilizacją i topos tzw. „naiwnego tubylca” (który bardzo mnie irytuje), nijak ma się do rzeczywistości. Pradopodobnie rozchodzi się o przyzwyczajenia i tradycję, bardziej niż brak pasty do zębów.

Po dwóch godzinach rowerowych meandrów między polami ryżowymi i staganami Mai Chau wróciliśmy do pensjonatu, gdzie już czekał na nas kierowca. Autobus jest prawie pusty, wraz ze mną do Hanoi wracają już tylko Kalifornijczycy tego samego dnia, reszta turystów zostaje tutaj na noc, co wydaje mi się dużo lepszym pomysłem. Do hotelu doczołgaliśmy się dopiero po 19:00, byłam naprawdę zmęczona – głównie 9 godzinami spędzonymi w drodze. Ale to moja ostatnia noc w Hanoi. Wiedziałam, że już tu nie wrócę podczas tego wyjazdu, więc zmobilizowałam się jeszcze do tego, aby wyjść na miasto w poszukiwaniu jednej z lokalnych restauracji polecanych przez chłopaków z recepcji. Próbowałam znaleźć to miejsce mając do dyspozycji tylko mało precyzyjną, papierową mapkę centrum, internetu w telefonie brak (zapomniałam zmienić kartę SIM). Ciekawe doświadczenie, bo nagle trzeba zapytać kogoś o drogę, zamiast gapić się w Google Maps. Bardzo mi się to podobało. Do restauracji nie udało mi się jednak dotrzeć, bo rozproszył mnie pub z piwami rzemieślniczymi i hamburgerami. Postanowiłam zrobić sobie dyspensę od wietnamskiego jedzenia na jeden dzień. Uznałam, że po zjedzeniu 7 tradycyjnych dań podczas wczorajszego food toura zostanie mi to wybaczone. Z ogromną błogością napiłam się orzeźwiającego, jaśminowego IPA z Sajgonu. Już po pierwszym łyku wiedziałam, że to będzie moje nowe, ulubione piwo.

Na koniec krótkie podsumowanie wycieczki do Mai Chau, dzięki któremu mam nadzieję poczujecie ten klimat!

1 Comment

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.