Zanim w 2010 wyruszyliśmy na 2 miesiące w podróż campervanem, odbyliśmy dwie krótsze wycieczki po okolicy, zmierzając się z „materią”. Pierwszym wypadem z prawdziwego zdarzenia był wyjazd w Góry Błękitne (The Blue Mountains), położone około 120 km na zachód od Sydney. Góry stanowią część ogromnego pasma znanego jako Wielkie Góry Wododziałowe, a swoją nazwę zawdzięczają eukaliptusowi. Dominuje on zdecydowanie nad pozostałą roślinnością, a z racji tego, że uwalnia do powietrza eteryczne olejki, zawarte w jego liściach, to nabiera ono charakterystycznego, błękitnego koloru. Obejmujący swoim zasięgiem park narodowy został wpisany na listę UNESCO, a jego powierzchnia obejmuje, uwaga, prawie 1 500 km2. Dla porównania, powierzchnia całego Krakowa, a jest to bardzo „rozciągnięte” miasto, to zaledwie 300 km2. Najczęściej odwiedzaną miejscowością na terenie Blue Mountains National Park jest Katoomba. Tam też wybraliśmy się na weekend.
Pierwszego dnia postanowiliśmy zobaczyć ikonę Gór Błękitnych, interesująca formację skalną o nazwie Three Sisters. Trochę jak nasze Trzy Korony w Pieninach 🙂 Przeszliśmy też jeden z wytyczonych szlaków turystycznych, schodząc najdłuższymi chyba skalnymi schodami na świecie (różnica poziomów 300 metrów, ilość stopni ponad 800) i wjeżdżając z powrotem na poziom Katoomby najbardziej stromą kolejką wagonikową na świecie (tak przynajmniej nam powiedziano). Pokonując wspomniane Giant Stairway (jak widać Australijczycy nie owijają w bawełnę) widzieliśmy wielu Chińczyków po drodze, wspinających się w górę, w eleganckich koszulach i butach zupełnie do tego nie przygotowanych. Byli u samych stóp góry. Nie chcieliśmy nawet sygnalizować, co ich czeka po drodze. Śmialiśmy się, że muszą chyba iść z samych Chin, jakimś podziemnym korytarzem, który łączy obydwie półkule, tak wielu ich było.
Pierwszy dzień pobytu upłynął dość szybko i leniwie, bo tak naprawdę czekaliśmy na to, co miało nastąpić następnego dnia. Postanowiliśmy mianowicie skorzystać z usług jednej z wielu lokalnych firm zajmujących się turystyką aktywną. Padło na grupę młodych, zajawionych ludzi z High&Wild. Poszliśmy na spotkanie organizacyjne, oprócz nas było tam jeszcze dwóch poszukujących adrenaliny Szwedów. Nie muszę chyba dodawać, że byłam jedyną dziewczyną w całym tym towarzystwie, co oczywiście nie pozostało niezauważone, ze względu na wysoką podejrzliwość pozostałych uczestników w stosunku do mojej odwagi, kondycji fizycznej oraz umiejętności wyczynowych. No ale wypełniliśmy ankiety, zaznaczając, że dobrowolnie podejmujemy ryzyko stałego uszczerbku na zdrowiu oraz śmierci. Po tym miłym wstępie było już tylko ciekawiej.
Naszym instruktorem był Tim, chłopak w wieku lat 26, z którego jednak, pomimo młodego wieku, emanowało doświadczenie i opanowanie. Tim sprawiał wrażenie faceta, który zna się na tym, co robi. Potem zresztą okazało się, że przemierza te same szlaki praktycznie codziennie. No ale na co tak naprawdę się zdecydowaliśmy? Na kombinację dwóch interesujących sportów na poziomie średnio-zaawansowanym, mianowicie abseiling + canyoning. Wyruszyliśmy małym vanem w piątkę, zaparkowaliśmy w miejscu, gdzie było najbliżej do Empress Canyon. Abseiling to przeciwieństwo wspinaczki górskiej: zjazd na linie wzdłuż różnego rodzaju ścianek skalnych. Większość z nas nigdy wcześniej tego nie robiła, zaczęliśmy więc na mini ściance, wysokości 5 metrów, musieliśmy najpierw nauczyć się samej techniki, jak używać liny, jak się ubezpieczać, jak komunikować się z instruktorem. Pogoda dopisywała, a widoki były przepiękne i pomimo tego, że nasza ścianka miała jedynie 5 metrów wysokości, to i tak strach człowieka przechodził na widok nieogarnionej przestrzeni dookoła. Byliśmy naprawdę wysoko, a góry faktycznie zdawały się błękitne. Po 5 metrowej ściance przyszedł czas na zjazd 15 metrów z dół. Tu już trochę mogło zakręcić się w głowie. Na koniec, skalny pion wysokości 30 metrów. Naprawdę nie chciałam patrzeć w dół. Zdecydowanie najtrudniej jest postawić pierwszy krok. Potem robi się fajnie, ale moment, kiedy trzeba przejść z pozycji poziomej w pionową jest naprawdę trudny. Nie muszę chyba wspominać, że wszystko pozostaje tak naprawdę kwestią zaufania. Do instruktora, do haka, do liny, do samego siebie…
Już tak jakoś mam, że jestem zawzięta, trochę wręcz chorobliwie ambitna jeśli chodzi o wszelkie kwestie, gdzie trzeba sobie i innym dookoła udowodnić, że dam radę i nie wymięknę (mam już z tego powodu zresztą kilka spektakularnych blizn na swoim ciele). Nie mogłam dać chłopakom tej satysfakcji. Postanowiłam więc, że choćby „skały srały”, to przejdę ten kanion bez mrugnięcia powieką. Na początku było błogo, niewinnie i przede wszystkim nieziemsko pięknie. Ściany skał otaczały nas dookoła, kanion był naprawdę wysoki i wąski. Nad nami rozpościerały się zielone gałęzie paproci, które zasłaniały niebo, ale gdzieniegdzie, co jakiś czas przez ich liście przebijały promienie słońca, kropelki wody parowały znad powierzchni potoku i unosiły się w powietrze. Widzieliśmy wodne kraby, podobno żyją tam też dziobaki, ale są to zwierzęta bardzo trudne do zaobserwowania, nieśmiali-samotnicy, którzy wypływają na łowy tylko nocą lub wczesnym porankiem. Po tej sielance nastał czas próby. No i się zaczęło. Tim chyba czuł, że łatwo się nie poddam, a równocześnie wydaje mi się, że chciał mnie po prostu przetestować. Dlatego też do pierwszego zadania wybrał mnie. Doszliśmy do czegoś w rodzaju wodnej groty, sufit nie był całkiem zasklepiony, dlatego do środka wciąż wpadała odrobina światła wąską strużką, ale generalnie rzecz biorąc było wilgotno i ciemno. Grota miała jakieś 10 metrów wysokości, a pośrodku znajdowało się małe oczko wodne, pełne czarnej jak smoła wody. Dowiedziałam się, że żeby kontynuować nasza trasę, musimy tam wskoczyć i potem popłynąć dalej, zanim znów staniemy na dnie kanionu. Skok należało wykonać z pewnej wysokości, ze skalnej półki, która znajdowała się na wejściu. Naprawdę się bałam. A Tim „tak dla jaj” kazał mi wykonać skok tyłem. Moje zaufanie zostało wystawione na ogromną próbę. Nie wiedziałam jak głęboka jest woda, była tak czarna, że nie dało się tego w żaden sposób ocenić. Nie wiedziałam, czy coś tam żyje czy nie. No ale skoczyłam. Było zimno i głęboko, ale jak tylko pokonałam tę pierwszą barierę, to hamulce puściły. Szliśmy i płynęliśmy na zmianę, ślizgając się na skalnych „zjeżdżalniach”, po drodze mieliśmy do wykonania jeszcze trzy skoki. Ostatni, najtrudniejszy, z wysokości jakiś 7 metrów. Trzeba było najpierw wspiąć się na omszałą i wilgotną skałę i bardzo precyzyjnie wycelować, bo oczko wodne do którego skakaliśmy było głębokie, ale wyjątkowo wąskie, wielkości jacuzzi. Dookoła były skały, jakby ktoś źle wycelował, to efekt byłby opłakany. Za pierwszym razem poślizgnęłam się i prawie spadłam na twardą część. To był chyba jedyny moment, kiedy naprawdę poczułam na karku niebezpieczeństwo i ogromny strach. Na koniec czekała nas niespodzianka. I tu wyszło na jaw po co w pierwszej części dnia ćwiczyliśmy abseiling. Mianowicie, po tym jak dotarliśmy do końca kanionu, zobaczyliśmy ogromny wodospad, wysoki na 30 metrów. Co więcej, po niedawnych ulewach, woda bardzo wezbrała i siła wodospadu była gigantyczna. Mieliśmy zjechać po linie w dół wodospadu. Tim ostrzegał nas, że ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, z jaką siłą będzie uderzać w kask spadająca woda. Miałam wrażenie, jakby ktoś walił z całej siły kamieniami w moją głowę, to było naprawdę dziwne uczucie. Gdy straciło się równowagę, woda zalewała całą twarz, trudno było stanąć z powrotem na nogi. Ale w końcu udało się. Nagrodą była kąpiel w lodowatym skalnym basenie, do którego wpadał wodospad. A potem jeszcze zimne piwko z naszym instruktorem po szczęśliwym powrocie do domu, niezapomniane wspomnienia i ogromna satysfakcja.
Canyoning okazał się jednym z najciekawszych doświadczeń w moim życiu. Oprócz Australii uprawialiśmy go jeszcze w Chorwacji i Słowenii – mają tam jedne z najlepszych w Europie warunki do uprawiania tego nietypowego sportu. Teraz, po 5 latach od mojej pierwszej podróży do Australii znów jestem tuż obok Gór Błękitnych i mam nadzieję regularnie do nich wracać. Na początek zapowiada się kilkutygodniowy kurs wspinaczkowy, jak tylko pensji wystarczy 😉