Pisząc ten post siedzę sobie właśnie w samolocie na trasie Madryt – Kraków, jest Wielka Sobota 2019. Właśnie policzyłam, że przez ostatni rok równo co 3 miesiące byłam w dalekiej podróży, kolejna szykuje się w sierpniu. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że moje podróżowanie będzie tak intensywne biorąc pod uwagę fakt, że pracuję na pełen etat, a w Australii przysługuje 20 dni urlopu rocznie. Jednak jak widać przy odrobinie kreatywności i determinacji wszystko jest możliwe. Krótko mówiąc, stosuję techniki delikatnej acz upierdliwej perswazji w pracy, bo uważam, że kropla drąży skałę i życie nauczyło mnie jednej ważnej lekcji „proś, a zostanie ci dane”. Oczywiście, żeby „zostało dane” trzeba się najpierw dać coś z zamian, czymś się wykazać. W firmie dla której obecnie pracuję jestem już od prawie 2 lat i wydaje mi się, że przez ten czas udało mi się udowodnić, że swoją pracę traktuję poważnie i można mi zaufać. Stąd też, w zamian dostaję elastyczność w postaci bezpłatnych urlopów, lub też tak jak w obecnej sytuacji – pozwolenie na pracę zdalną podczas podróży do Polski na Wielkanoc. Umówiliśmy się z moim szefem, że dodatkowo wypracowane godziny podczas tego wyjazdu zostaną zamienione na cenny urlop, którego zawsze tak bardzo mi brakuje.
Ale wróćmy do Madrytu, skąd ja się tu teraz wzięłam? Powód jest mocno prozaiczny, otóż bilety z Australii do Madrytu były o prawie 1500 zł tańsze niż z Sydney do Krakowa, a że do Hiszpanii chciałam wrócić od czasów studenckich, wybór był prosty.
Moja przygoda z językiem hiszpańskim jest długa i skomplikowana jak wenezuelska opera mydlana. W Katalonii byłam dwa razy zanim zaczęłam się uczyć hiszpańskiego, były to wyjazdy zorganizowane, jeszcze w czasach gimnazjalnych. Jechało się wtedy do Hiszpanii autokarem (tak, autokarem), nie pamiętam już nawet ile – ze 2 dni na pewno. Mieszkaliśmy w jakiś kurortach dla turystów ze wschodniej Europy, a ja przeżywałam strasznie ceny butelki wody mineralnej na Las Ramblas i lodów gdzieś na Lazurowym Wybrzeżu. Wtedy nawet nie wiedziałam jeszcze, że w Barcelonie tak naprawdę nie mówi się po hiszpańsku, ale i tak byłam zachwycona – to wszystko co zobaczyłam tętniło życiem, w ludziach była jakaś pasja, moje zmysły zostały zbombardowane ze wszystkich stron. Potem były czasy liceum, kiedy to oprócz języka angielskiego trzeba było wybrać jakiś nowy język obcy. Padło na hiszpański, tak naprawdę bez konkretnej przyczyny, ot miłe skojarzenia – słońce, plaża, niekończąca się fiesta i wpadająca w ucho muzyka. A, no i Hiszpanie. Zawsze uważałam, że najlepszą motywacją do nauki języków jest potrzeba dogadania się z ciekawymi ludźmi, najlepiej płci przeciwnej. Liceum okazało się momentem przełomowym, ponieważ trafiłam na niesamowitą panią profesor, hiszpański stał się dla mnie tak naprawdę wszystkim. Przy okazji okazało się, że mam stosunkową łatwość do nauki języków – w przeciwieństwie do chemii czy fizyki. Dzięki pani profesor także wyjechałam na dwa obozy językowe (jeden w Słupsku, kolejny we Wrocławiu), gdzie po raz pierwszy poznałam „prawdziwych Hiszpanów” i od tamtej pory chłonęłam wszystko co „iberyjskie” jak gąbka. Jak zdałyśmy maturę, postanowiłyśmy wyjechać z moją przyjaciółką Tusią w pierwszą „dorosłą” podróż i padło wtedy na Hiszpanię właśnie. Poleciałyśmy do Gerony, w Barcelonie spałyśmy w 14-osobowym dormie w jakimś przypadkowym hostelu w Barri Gòtic, gdzie byłyśmy jedynymi dziewczynami w pokoju pełnym testosteronu. Poznałyśmy braci – Holendrów, którzy przyjechali do Barcelony na rowerach z Utrechtu. Nigdy nie zapomnę tego uczucia błogości i wolności, kiedy mając wyczekane 18 lat siedziałyśmy sobie z nimi nocą na molo pod pomnikiem Krzysztofa Kolumba sącząc jakieś tanie piwo (a może była to sangria z kartonu Don Simon?), gadając o życiu i przygodach. Jeden z tych momentów, które choć tak prozaiczne, pamięta się całe życie. Podróż skończyłyśmy w Walencji. Niesamowita przygoda. Wybór filologii hiszpańskiej jako kierunku studiów był tego naturalną konsekwencją.
W 2008 roku większość z nas filolożek (bo na kierunku było 25 dziewczyn i zero mężyczyzn) wyjechała na roczną wymianę studencką w ramach programu Erasmus. W moim przypadku padło – jakże by inaczej – na Walencję, trzecie największe miasto Hiszpanii położone na wschodnim wybrzeżu Półwyspu Iberyjskiego. O przygodach w Walencji mogłabym napisać książkę, ale dość powiedzieć, że poznałam niesamowitych przyjaciół na całe życie (Aga, Paweł – to o was!), dojrzałam i stałam się niezależna – wynajęłam mieszkanie, załatwiłam wszystkie papiery, znalazłam dorywczą pracę. Osobiście uważam, że doświadczenie Erasmusa było przełomowym momentem, to wtedy dotarło do mnie jak bardzo fascynują mnie inni ludzie, inne kultury, inne języki. Po raz pierwszy w życiu poczułam się „obywatelką świata” i wiedziałam, że chcę więcej. Może dlatego też myśl o przeprowadzce, spakowaniu walizek i zaczęciu wszystkiego od zera nigdy mnie nie przytłaczała, wręcz przeciwnie. Na myśl o kolejnej podróży pojawiają się u mnie znajome motyle w brzuchu, pełna ekscytacja. Pakowałam się tak do Kanady w 2012 i w końcu, z biletem w jedną stronę, pakowałam się tak do Australii w 2015. Tym razem spakowałam więcej, bo wiedziałam, że raczej nie wrócę. Te 40 kg to było wszystko co miałam, całe moje 30 letnie życie zamknięte w dwóch walizkach. Chociaż wiem też, że to nie był ostatni raz.
Gdy dziś myślę o tamtym roku w Hiszpanii czuję się jak kot, który ma 7 żyć. Wspomnienia wydają się odległe, nie dlatego, że zawodzi pamięć, ale dlatego, że przez tych 10 lat tak wiele się wydarzyło.
[nasz samolot własnie przelatuje nad Alpami, które wciąż są pokryte grubą warstwą zeszłorocznego śniegu, niesamowity widok].
Czasem gdy myślę o swoim życiu „przed Australią”, wydaje mi się jakby to był jakiś sen. Dlatego właśnie ta podróż do Hiszpanii jest dla mnie tak symboliczna.
Do Madrytu przyjechałam po raz pierwszy w styczniu 2009, dokładnie 10 lat temu. Zaprosili mnie do siebie moi hiszpańscy koledzy, których poznałam jeszcze w Krakowie pracując w hostelu na drugim roku studiów. To był 6 stycznia, Święto Trzech Króli – Los Reyes Magos. Było niesamowicie zimno, a gdy wybraliśmy się na przejażdżkę łódką w Parku Retiro nagle rozpętała się śnieżyca. Hiszpańscy chłopcy zadbali o to, aby pokazać mi wszystkie najważniejsze zabytki w mieście, a gdy odebrali mnie z pociągu na stacji Atocha, pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy była wizyta w jednym z lokalnych barów – legendarnym El Brillante. Wczoraj trafiłam tam podążając intuicyjnie ulicami Madrytu bez mapy, udało się. Nic się nie zmieniło. Kelnerzy krzyczą na cały głos, klienci rzucają pestki po oliwkach prosto na podłogę (pomimo, że w Hiszpanii tradycyjnie umiesza się długie, metalowe kosze na śmieci na podłodze wzdłuż całego baru w tym właśnie celu). Zamawiam un bocadillo de calamares, słynne na cały Madryt.
W ciągu całego dnia, od godziny 8 kiedy wylądowałam na Barajas po 24 godzinnej podróży z Sydney nie jem nic innego jak chleb i wszystkie jego wariacje. Zapas węglowodanów na cały rok. Bagietka z szynką, bagietka z tortillą (to był dla mnie największy spin 10 lat temu, nie mogłam pojąć jak można włożyć ziemniaki do chleba), bułka z kalmarami, chleb z oliwą, bułka z chlebem… nie mogłabym tak codziennie, ale muszę powiedzieć, że naprawdę stęskniłam się za Hiszpanią i jej przedziwną gastronomią. Nie tylko lokalnymi produktami, ale całą kulturą jedzenia. Tutaj wszystko jest tak bardzo inne. Tutaj się nie mówi, tutaj się krzyczy i wymachuje rękami. Kelnerowanie to sztuka – zawód na całe życie, cieszący się wysokim poważaniem wspołeczeństwie. W wielu barach wciąż dostaje się una tapita przy zamówieniu piwa lub wina. Po kilku takich tapitas naprawdę ciężko jest pomyśleć o kolacji, ale jeśli zmienicie zdanie, restauracje będa otwarte do północy. Tak naprawdę ciężko jest znaleźć lokal, w którym serwują kolację przed 20:00. Moja głowa wciąż jest chyba w Hiszpanii, gdy w Cronulli około 20:00 pędzimy do najbliższej restauracji zastanawiając się czy uda nam się wygrać wyścig z czasem zanim wszystko się zamknie. O 21:00 w Australii podłogi będą już pozamiatane. I jedno jest pewne: nikt nie będzie krzyczał i nie będzie żadnych pestek po oliwkach.
Wczoraj o 11:00 „rano” na ulicach nie było żywej duszy, dodatkowo padał deszcz i było wyjątkowo zimno jak na tę porę roku. Zjadłam więc swoją pierwszą porcję tortilli w niezawodnym Museo de Jamón, popiłam kawą i sokiem ze świeżo wyciśniętych pomarańczy i zaszyłam się w swoim pokoju na poddaszu z widokiem na dachy Madrytu. Jest Wielki Piątek. La Semana Santa, czyli wielki tydzień. To czas tradycyjnych kościelnych uroczystości, wybrałam się więc do centrum w poszukiwaniu jednej z procesji, które tego wieczoru powinny przemierzać miasto. Kilka zostało niestety odwołanych ze względu na deszcz, ale w końcy słyszę bębny i trąbki – znak, że już blisko. Trafiam na procesję Madonny o wyjątkowo brzmiącej nazwie: Santa Virgen de los Siete Dolores, czyli matka Boska od Siedmiu Boleści (dosłownie). Są zakapturzeni pątnicy, są ubrane na czarno matrony z grzebieniami peinetas we włosach nakrytymi czarną koronką. Znów zaczyna padać, docieram na Plaza Mayor, potem Puerta del Sol, selfie pod słynnym niedźwiedziem wspinającym się na krzew madroño i znów procesja, tym razem okolice Plaza de Cibeles i Fuente de Neptuno przemierza ogromna drewniana postać cierpiącego Jezusa Chrustusa, naturalne włosy sprawiają, że Chrystus faktycznie wydaje się człowiekiem z krwi i kości. Powietrze pachnie kadzidłem i czas zatrzymuje się na chwilę. Moment zadumy. O 23:00 jet lag w końcu daje o sobie znać, padam wykończona i zasypiam kamiennym snem.
Dlaczego samotne podróżowanie jest ważne?
Te dwa dni w Madrycie, a tak naprawdę niecałe 36 godzin, to niewystarczająco, żeby ponownie wsiąknąć w to miasto. Nie udało mi się spotkać ze znajomymi (wszyscy wyjechali na święta), nie poszłam do Museo del Prado, byłam wykończona. Ale wbrew pozorom to bardzo ważny czas. Jestem ogromną zwolenniczką samotnego podróżowania i zawsze gdy po drodze pojawi się okazja żeby pobyć sam na sam ze sobą, skorzystam z niej choćby kosztowało mnie to kilka dodatkowych przesiadek po drodze.
Wydaje mi się, że w wielu z nas tkwi taka wewnętrza potrzeba, pomimo to jednak samotne podróżowanie (szczególnie wśród kobiet) wydaje się wciąż trochę tematem tabu, ciąży na nim pewna stygma. Często spotykam się z opiniami, że to niebezpieczne a może i nawet żałosne, no bo jak to tak zjeść samemu kolację w restauracji czy też wejść samotnie do baru… osobiście uważam, że wszystko zależy od nastawienia. Ja uwielbiam to uczucie kiedy wchodzę do pustego pokoju hotelowego, rozpakowuję walizki, włączam ulubioną muzykę, biorę prysznic i szykuję się do wyjścia na miasto. Zazwyczaj nie podążam ślepo za mapą, choć lubię ją mieć przy sobie. Mam dość dobrą ortientację w terenie i pamięć do szczegółów, dlatego najbardziej lubię się w tych miejscach po prostu zgubić, lub innymi słowy: pozwolić ulicom, żeby same wskazywały drogę. Uwielbiam to uczucie, kiedy nie wiem co czeka mnie za rogiem, kiedy czuję w oddali jakiś zapach lub słyszę jakiś hałas i za nimi podążam. Wieczorem mam czas, żeby usiąść na tarasie albo ułożyć się wygodnie w łóżku, z kieliszkiem wina spisać wspomnienia, gapić się za okno i tak zwyczajnie, po prostu być. Wszystko wydaje się wtedy bardziej intensywne, każda zwykła chwila ma znaczenie.
Zazwyczaj podróżuję samotnie do miesc, w których umiem się porozumieć w lokalnym języku lub gdzie mówią dobrze po angielsku (do tej pory były to Włochy, Hiszpania, Holandia i Belgia, Buenos Aires i Londyn). Dzięki temu wtapiam się w tłum, intuicyjnie wybieram jakiś niepozorną knajpkę, gdzie na oko nie ma turystów i często w takich okoliczniściach naturalnie wywiązuje się jakaś rozmowa z przypadkowymi nieznajomymi. Ci przypadkowi nieznajomi zazwyczaj mają ciekawe historie do opowiedzenia i wskażą miejsca warte odwiedzenia, do których inaczej nigdy bym nie trafiła. Czasami ci przypadkowi nieznajomi stają się przyjaciółmi, czasami może nawet kimś więcej. Gdyby mój obecny mąż nie wybrał się w samotną podróż po Europie nie byłoby mnie tu teraz.
Dla mnie samotne podróżowanie to smakowanie życia. I to nie tak, że nie tęsknię za bliskimi mi osobami. Te bliskie osoby wiedzą, że zawsze o nich myślę. Ale wiedzą także, że każde z nas jest osobną jednostką, ma marzenia i potrzeby, których nikt inny nie zrozumie, choćby nie wiem jak się starał. Dlatego wolę gapić się godzinami na stare obrazy w katedrach i ogromne kolczyki na wystawach sklepowych w samotności. Wolę przeżywać to po swojemu.
Krzysztof
1 maja 2019 at 16:26Szanowna Pani.
Chociaż dzieli nas dystans półtora pokolenia, to z wielkim zainteresowaniem czytam Pani wpisy o kraju Down Under. W roku 1983 byłem, jak to się mówi „jedną nogą” w Australii. Niestety, druga noga nigdy nie nadążyła za tą pierwszą 🙂
Chciałem Panią poprosić o wpis/komentarz dotyczący języka angielskiego w wersji australijskiej, a dokładnie nawyku mówienia „ai” zamiast „ei”. Moim zdaniem, jest to bardzo sympatyczna maniera, tym niemniej chciałem zapytać o dwie kwestie:
1.Czy nieco zubożony w ten sposób zasób słów jest zawsze zrozumiały? Inaczej mówiąc, czy nie ma możliwości popełnienia pomyłki?
2.Czy są jakieś wyjątki od tej reguły? Na przykład – nazwiska, nazwy geograficzne, itp. Czy USA „to junaited stAits”, czy jednak „junaited stEits”?
Pozdrawiam serdecznie, Krzysiek