Blog posts

Hanoi. Stare miasto.

Hanoi. Stare miasto.

Podróże za ocean, Strona główna, Wietnam

Po długiej przeprawie zatłoczonymi uliczkami starego miasta, w końcu dotarłam do mojego drugiego hotelu w Hanoi, który wciąż znajdował się bardzo blisko starego miasta, ale już bliżej jeziora Hoan Kiem i tzw. dzielnicy francuskiej, gdzie dziś w zacienionych, wiekowych willach znajduje się wiele placówek dyplomatycznych i urzędów. Dzielnica francuska to podobno także ta fancy część Hanoi, z luksusowymi hotelami i wykwintnymi restauracjami, ja jednak czułam (dosłownie), że zdecydowanie jestem bardziej w podróży backpackerskiej, więc nigdy nie dotarłam do tej części miasta piechotą i wille podziwiałam potem tylko z okien autobusu.

Na recepcji przywitał mnie kolejny bardzo uprzejmy, młody chłopak, tym razem mówiący świetnie po angielsku, co przyznaję było dużą ulgą, bo nie miałam roamingu w telefonie, a Google Translator w wersji wietnamskiej płatał mi figle (prawdopodobnie dlatego, że jest o język toniczny, więc różne ciekawe kwiatki z tego wychodziły). Przejście z jednego hotelu do drugiego zajęło mi może maksymalnie pół godziny, ale i tak byłam już zlana potem. Co za ulga wejść do klimatyzowanego pomieszczenia, a szczególnie gdy na przywitanie wjechał kieliszek świeżego soku z arbuza. Taki, wiecie, z palemką!

Chłopak z recepcji pracował kiedyś jako przewodnik, więc wyczułam tu bratnią duszę. Przy okazji miał świetny zmysł do sprzedaży i marketingu, bo po krótkiej rozmowie miałam już zorganizowane następne dwa dni. Po pierwsze, zdecydowałam się na street food tour z przewodnikiem tego samego wieczoru – start o 17, czyli zostało mi 4 godziny na samodzielne zwiedzenia miasta. Po drugie, zarezerwowałam jednodniową wycieczkę do górskiego regionu Mai Chau, na zachód od Hanoi. Chłopak z recepcji stamtąd pochodził i nie mógł się nachwalić swoich rodzinnych stron. Przedłużyłam więc swój pobyt o kolejną noc, żeby po skończonej wycieczce nie musieć nigdzie się tarabanić z plecakami. Sama się zdziwiłam, że tak łatwo dałam się namówić, bo nigdy nie decyduję się na wycieczki zorganizowane. Jednak w tym przypadku po pierwsze wyglądało to wszystko w miarę autentycznie, a po drugie wycieczki tego typu są idealną okazją, żeby poznać nowych ludzi, gdy podróżuje się solo. Street food tour okazał się strzałem w dziesiątkę, ale o tym będzie już osobnym poście poświęconym jedzeniu (a jakże!). Mai Chau mnie zachwyciło, ale gdybym mogła wybrać ponownie, to zdecydowanie zatrzymałabym się tam na noc. Jednodniowa wycieczka skończyła się tym, że w minibusiku spędziłam tego dnia w sumie prawie 9 godzin, a w Mai Chau… trzy. Ale i tak było warto. Więcej o tej wycieczkce przeczytacie tutaj.

Dla odmiany, tym razem dostałam pokój tak ogromny, że zmieściłaby się w nim trzyosobowa rodzina (podobno znów upgrade, przyznaję, że w hotelach było już pustawo ze względu na rozwijającą się w lutym sytuację z koronawirusem). Było czysto i schludnie, a śniadanie wliczonę w cenę było naprawdę pyszne, w tym omlet świeżo przygotowywany na zamówienie z dowolnie wybranych składników.

Jezioro Hoàn Kiếm, Hanoi

Szybkie odświeżenie i ruszam na miasto. W pierwszej kolejności udałam się w stronę jeziora. Próbowałam także namierzyć kilka poleconych miejsc, gdzie można dobrze zjeść, bo robiłam się już głodna. Było po 13:00. Jezioro szczerze móiąc mnie nie zachwyciło, niebo było dość zachmurzone, może w słońcu wygląda to lepiej, ale szczerze mówiąc parki miejskie i w ogóle przyroda w przestrzeni miejskiej w porównaniu z Australią wypadają dość blado. Stałam się chyba już trochę wybredna patrząc tutaj na te wszystkie piękne palmy, ogrody botaniczne z egzotycznymi bambusami i baobabami, ogromne zielone przestrzenie.

Poszłam dalej, trochę instynktownie, nie do końca wiedząc gdzie. Uwielbiam wsiąknąć na chwilę w każde nowe miejsce, które odwiedzam, wałęsać się bez konkretnego celu i bez podążania wytyczoną na mapie ścieżką. Zawsze tak robię i mój instynkt jeszcze nigdy nie zaprowadził mnie na manowce. Wręcz przeciwnie, wiem, że najfajniejsze rzeczy są często ukryte za tym właśnie zakrętem, gdzie mało kto się kieruje. Mapę, owszem lubię ze sobą mieć, najlepiej papierową, bo wiadomo, że technologie zawodzą czasem. Mam raczej dobrą orientację w terenie i zazwyczaj obieram tylko ogólny kierunek i trafiam do celu „na czuja”. Pamiętam też w zasadzie każdą nową trasę po jednorazowym jej przejściu i jestem w stanie odtworzyć ją z pamięci. Ta umiejętność nie sprawdza się jedynie pod wodą, gdzie kompletnie nie jestem w stanie ogarnąć nawigacji.

Trochę przypadkiem trafiłam pod francuską katedrę św. Józefa. Dziwnie to wygląda, ta neogotycka namiastka fasady Notre Dame tak daleko od jej kulturowego pierwowzoru. Jakby trochę wrong. Katedra też nie robi na mnie wrażenia, bo nie po europejskie kopie tutaj przyjechałam, ale za to zachwycona wchodzę przypadkiem przez wąskie podwórko do ukrytej na tyłach hałaśliwej ulicy buddyjskiej pagody. To moja pierwsza buddyjska świątynia. Jest tak bardzo cicho i spokojnie, pachną kadzidła, na bocznych ołtarzach ułożone są dary dziękczynne i portrety przodków. Marzyłam o takim doświadczeniu, to miejsce tak bardzo koi. W Wietnamie północnym zobaczę jeszcze dużo świątyń, które pozostawią we mnie ogromny apetyt na to, aby kiedyś odwiedzić także Laos, Myanmar, Bhutan i Kambodżę, o Tybecie i Nepalu nawet nie wspomnę. Cóż, może kiedyś.

Wciąż szukam jedzenia, zdając sobie równocześnie sprawę z tego, że trochę niemądrze jest jeść o 15, skoro dwie godziny później ma się zacząć nasz food tour, ale nie jadłam od śniadania i jestem naprawdę głodna. Robię pierwsze, nieśmiałe podejście do zamówienia jakiegoś street foodu pod katedrą. Nikt nie rozumie nic po angielsku, w wąskiej alejce mnóstwo lokalesów zajada się czymś na kształt szaszłyków siedząc na mikroskopijnych, plastikowych stołeczkach. Podchodzę do dwóch młodych chłopaczków, którzy nabijają małe „kebabiki” na drewniane patyczki, z niemałym oporem wyciągam telefon i szukam na pomoc translatora Google, zajmuje mi to wszystko zdecydowanie za dużo czasu, chłopaki chyba domyślają się, że niezgrabnie próbuję się z nimi porozumieć i trochę zażegnowani zaczynają śmiać się pod nosem. No trudno. Na szczęście po trzydziestce mam na takie akcje ogólnie rzecz biorąc wywalone.„Z czego to jest zrobione?”, naciskam symbol głośniczka modląc się w duchu aby Google niczego nie przekręcił. „Wieprzowina” – słyszę odpowiedź po polsku. Uff. Przynajmniej tym razem tłumaczenie miało sens. Podziękowałam bardzo, i poszłam dalej. Nie miałam ochoty na wieprzowinę, a może się jej trochę bałam… sama nie wiem.

W końcu znalazłam miejsce, także na ulicy, gdzie mniej więcej wzrokowo byłam w stanie ogarnąć co wrzucają do wielkiego gara pełnego wrzącego tłuszczu. Nie wyglądało to zdrowo, ale za to pysznie. Wskazałam palcem kilka małych przekąsek z prażonego ciasta prażonych. Usiadłam, zamówiłam moje pierwsze wietnamskie piwo (zgrabne słówko bia, 500 ml, odzwyczaiłam się w Australii od tego rozmiaru) i przetłumaczyłam telefonem wydrukowane na małej karteczce menu. Okazało się (już po fakcie), że zjadłam coś na kształt smażonej sajgonki z wieprzowiną właśnie (przyznaję, była pyszna), smażonego pierożka z mięsem kraba (tzw. „pillow cake” aka empanada), słoną prażynkę z krewetkami i dość zamulającą sezamową (?) pyzę, która niespodziewanie okazała się słodka. Co tu dużo mówić: obąbliłam się, a miałam tego nie robić. Żywiąc się naiwną nadzieją, że uda mi się tego spalić choć trochę maszerując szybkim krokiem, ruszyłam z powrotem w kierunku mojego hotelu, gdzie za godzinę miał się zacząć street food tour.

Spoiler alert: trzeba było nie żreć! Ileż tam było pysznego jedzenia. Ale o tym już w osobnym odcinku.

3 Comments

  1. Aga
    22 kwietnia 2020 at 04:43
    Reply

    Ania, super, czytamy razem, na głos po kawałku. Bardzo jesteśmy ciekawi Twoich spostrzeżeń z Azji.
    Aga&Maciek

    • Anulla
      2 maja 2020 at 13:09

      Kochani, BARDZO wam dziękuję za doping i dobre słowo! 🙂 Mam nadzieję, że traficie kiedyś do Wietnamu, bardzo by wam się tam spodobało, jestem przekonana. A najlepiej to w ogóle jakbyśmy się tam wszyscy spotkali! Jeszcze całkiem sporo odcinków przed wami, są w trakcie pisania 🙂

Skomentuj Aga Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.